czwartek, 27 listopada 2014

Remisja trwa!

Najdrożsi czytający!

Otrzymałam wynik - nie ma żadnych cech choroby nowotworowej, jestem zupełnie zdrowa!
Radość nieopisana, spokój nieopisany, nieopisana ulga.
Kurczę wygląda na to, ze jestem w pełni wyleczona, choć największe ryzyko wystąpienia nawrotu istnieje do 5 lat od zakończenia leczenia-powinnam zacząć tak mowić dopiero za trzy lata:p
Jak na razie czuję się wolna od tego choróbska, mam nadzieję, ze to poczucie nie zmieni się przed kolejnymi wynikami PETa(czyli za jakies pół roku).

Owa zwłoka z wynikiem badania, wcale nie była skutkiem konieczności dłuższego jego analizowania, lecz wprowadzenia nowego "systemu" do ośrodka, w którym mi to badanie robią. Wprowadzili durną infolinię(nie ma możliwości połączenia sie juz bezpośrednio z konkretną placówką, w której znajduje się opis pacjenta)  a informacje o wynikach przekazują konsultanci, ktorzy wykonali do mnie przez 3 tygodnie 2 telefony - raz w jedną sobotę o 9tej rano, drugi raz w kolejną-o tej samej porze i to z numeru o braku id, więc gdy nie odebrałam-nie miałam możliwości oddzwonienia. Poza tym mają jakis problem z aktualizowaniem profilu pacjenta, bo gdy dzwoniłam na tę całą infolinię za każdym razem słyszałam, ze "w systemie mojego wyniku jeszcze nie ma i pewnie wymaga dalszej konsultacji". Tak więc podsumowując-mogłam uniknąć stresu trawiącego mnie przez prawie trzy tygodnie. Potwornego! Dalszy wniosek-im mniej bezpośrednie podejście do pacjenta, tym gorzej dla niego. Im więcej pacjentów, tym bardziej potrzebne mniej bezpośrednie podejście do pacjenta i "jakis system", żeby panował względny porządek. No co za świat pełen nieporozumień i paradoksów.

To, że czuję się wolna od choroby nie daje jednak mi poczucia pełnego bezpieczeństwa, takiego jakie miałam przed zachorowaniem. Strasznie mnie to denerwuje, ale długotrwały stres w jakim tkwiłam przez te dwa lata nie może tak po prostu z dnia na dzień zniknąć, co więcej jego skutki dopiero od niedawna są dla mnie tak bardzo odczuwalne - dopiero teraz kiedy nie muszę juz być w "fazie bojowej".  Chorowanie na raka jest strasznie głupie-najpierw uczysz się jak z nim żyć a potem jak wyrzucić go ze swojego życia. Sama nie wiem co jest trudniejsze.

To tyle, dziękuję za komentarze i zainteresowanie-przepraszam, ze dopiero się odzywam na temat wyniku:)

Pozdrawiam prawie-grudniowo, jako przyszły, ciężkopracujący 'medycyn' :)

piątek, 14 listopada 2014

Waiting

Wynik PETa miał być w środę, właśnie mija piątek.
To strasznie głupie, ale już zaczynam wymyślać czarne scenariusze.

Moje obawy zintensyfikował pan z rejestracji, który na pytanie, kiedy będzie gotowy wynik odpowiedział, że nie wie, że może opis wymaga jakiś dalszych konsultacji, dlatego muszę dłużej poczekać.

Czemu to za każdym razem musi być taki potworny stres? Czemu za każdym razem ze stresu zaczynam odczuwać wszystkie dziwne objawy rzekomego nawrotu? Ja naprawdę mam tego dość!

Czekam dalej, myśląc, czym może być owo oczekiwanie spowodowane i modląc się, by jednak owym powodem nie było 'dalsze konsultowanie wyniku'.
Mózg mam więc sparaliżowany dopóki nie dostanę tej paskudnej koperty.
I przysięgam, tym razem nie dam rady otworzyć jej sama!


czwartek, 2 października 2014

hello october

Październik, październik, brrr
Przyznam szczerze - nie znoszę tego miesiąca.
Nie doświadczyłam jakoś nigdy "pięknej złotej polskiej jesieni" - zawsze jest ohydnie, wilgotno, szaro, unosi się ta dusząca,senna woń, brrr.
Nie lubię go nie tylko ze względu na spadki ciśnienia, które odczuwam dość dotkliwie (no co mi ta chemioterapia zrobiła w tej dziedzinie?), ale również ze względu na wspomnienia jakie wiążę z październikiem. Tak, przecież właśnie pod koniec tego miesiąca dwa lata temu dowiedziałam się, że jestem chora i wszystko runęło!
Podobno w okresie jesiennym statystycznie najwięcej osób w ciągu roku trafia na oddziały onkologiczne z diagnozą.
Pewnie można to jakoś racjonalnie wytłumaczyć, ale lubię to podpiąć pod moją opinię na temat jesieni, której nieeeee znooooooszęęęęęęęę!

Odliczam dni do kolejnej kontroli. Jeszcze ponad dwa tygodnie. Kurczę, boję się strasznie. Wyczułam dwa guzki na szyi - już dawno, jeszcze przed ostatnim PETem, który nic nie wykazał, ale teraz jakoś wydaje mi się, że są większe. Domyślam się, że to zapewne strach zaciera racjonalne myślenie i osąd, no ale dyskomfort jest okropny i nie mogę się doczekać już na badanie i wynik i świadomość, na czym stoję(czy w ogóle stoję).

Koniec marazmu!!!!!
Cztery bite miesiące spędziłam na absolutnym braku aktywności mentalnej. Mam teraz okrutne wyrzuty sumienia, ale i wielki zapał, by w końcu ruszać z nauką.
Stacja naukowa już przygotowana, książki przetarte z kurzu, notatki odkopane - wracam do roboty. A raczej przypominania, szlifowania, szlifowania i dopracowywania. Dam z siebie wszystko - po raz kolejny.

Te cztery miesiące niewątpliwie dużo mi dały. Połowę z nich przepracowałam, połowę przeleżałam z filmami, książkami i lodami - dużo, bardzo dużo ułożyło mi się w głowie. Znormalniałam.
I tak jak pisałam niejednokrotnie, że nie jestem w stanie dojść do ostatecznych wniosków i usystematyzować refleksji na temat choroby i generalnie życia - dziś poczułam, że już mogę. Mam niesamowite poczucie porządku w głowie.
I jeszcze bardziej niesamowitą chęć napisania dłuższego tekstu - dopiero teraz jestem na to na pewno gotowa i dopiero teraz zaczęłam! Wciągnęło mnie tak bardzo, że po napisaniu tego posta od razu biorę  się za tworzenie kolejnych stron. Chciałabym bardzo, żeby wyszło z tego coś wartościowego i solidnego. I tak naprawdę.... od dziecka marzę o wydaniu swojej własnej książki - mieć na swojej półce z książkami coś opatrzonego swoim własnym nazwiskiem?! Cudowne to musi być uczucie! Zastanawiam się tylko, skąd znajdę środki, by wydać to co napiszę, ale chyba nad tym będzie jeszcze czas się zastanowić. Mam nadzieję, że znajdzie się jakaś dobra dusza, która zechce mnie wspomóc:)

A i przeczytałam ostatnio, takie cudo:
http://dedalus.pl/Szeregowy-chloniak-Dominik-Makowski-
Urzekł mnie dystans, urzekła mnie wrażliwość i poczucie humoru. Urzekł mnie również inny - męski punkt widzenia - duża większość historii nowotworowych z jakimi miałam styczność była autorstwa kobiet. W każdym razie polecam, inspirująca pozycja.


Update mojego wciąż zmieniającego się wizerunku:
A tak sobie siedzę i piszę posta:

Uściski, hugi, odezwę się z nowinami, gdy dostanę wyniki badań.
Dużo siły i odporności na ten ponury jesienny czas!

niedziela, 31 sierpnia 2014

Plot twist

Jakoś na początku wiosny napisałam, że odczuwam wielką potrzebę wyjechania gdzieś nad morze, popijając drinki z palemką - ucząc się jak nie myśleć o niczym.
Ta potrzeba wraz z nadchodzącą jesienią i świadomością, że lada chwila skończy się ciepła, przyjemna, letnia pogoda, wzrosła jeszcze jakieś tysiąc razy.

Można robić sobie listy "TO DO" - tak jak ja to zrobiłam rozpoczynając wakacje. Można zaplanować sobie całe życie na następne kilka lat.
Można. Ale nie ma w tym najmniejszego sensu - życie i tak zadrwi z nas sobie i odwróci nasze plany do góry nogami, postawi nas w punkcie, w którym nigdy nie myślelibyśmy, że się w ogóle znajdziemy.
Tak było z moimi planami w klasie maturalnej, kiedy we wszystkim przeszkodził mi nowotwór.
Tak było z moimi planami wakacyjnymi po chemioterapii, kiedy okazało się, że po terapii nie mogę wychodzić na Słońce ani wysilać się fizycznie.
To samo stało się z moimi planami na te wakacje i na kolejny rok życia. Lista "Do zrobienia" została zrealizowana zaledwie w trzech punktach z 10.
Nie było wymarzonych tropików, rejsu po wodach morskich, nie było również decyzji uczelni o przyjęciu mnie na stacjonarne studia medyczne.

Ktoś, kogo nazywam "kimś bardzo mądrym" powiedział mi: Kasia, weź pod uwagę to, że życie nie zawsze układa się po naszej myśli, zawsze trzeba być przygotowanym na ewentualności i mieć w zanadrzu różne rozwiązania. Czasem może zdarzyć się coś tak nieoczekiwanego i nieprzewidzianego, tak niezależnego od nas, że jedynym wyjściem będzie przystosować się do zastałej sytuacji.

Gdy to wtedy usłyszałam, dostałam białej gorączki. NIE NIE NIE! To mnie tak obrzydliwie wkurza, kto ma decydować o naszym losie, jak nie my sami? To od nas zależy, co tak naprawdę się wydarzy i my nadajemy bieg wydarzeniom!
....Tak bardzo chciałabym się dzisiaj nie zgodzić się ze słowami tej osoby.
Ostatnio w moim życiu wydarzyło się jednak tyle rzeczy, których zupełnie nie wzięłam pod uwagę, że aż nie wiedziałam jak mam zareagować.
Imponujące, jak zaskakujące może być życie, nawet jeśli wydaje Ci się, że wszystko jest perfekcyjnie, więc pedantycznie zaplanowane.
Bezsilność.
Której nienawidzę!

Tak, zapomniałam o tak materialnej kwestii jaką są pieniądze. Zapomniałam, że to własnie one są siłą napędzającą ten chory świat a ich posiadanie determinuje Twoje przyjemności. Nie mając pieniędzy nie zrealizujesz żadnej listy "TO DO", choćbyś miał ostatni rok życia, choćbyś nie wiem, jak marzył, czy potrzebował wyjazdu do Indonezji, choćbyś zasługiwał na spełnianie swoich marzeń bardziej, niż ktokolwiek inny.

Dwa lata temu w wakacje, ślęcząc nad książkami od biologii pomyślałam, jak wspaniałą perspektywę wakacji mam na przyszły rok i planowałam, marzyłam o wyjeździe rekompensującym mi kilkumiesięczny pobyt w szpitalu i ten ciężki ostatni rok. Po wyjeździe czekałyby mnie wymarzone studia, na które poszłabym z czystym, wypoczętym umysłem, spełniona, z energią na intensywną naukę.

Zamiast jakiegokolwiek wyjazdu mam średniosatysfakcjonującą pracę, zamiast energii na naukę - jestem wyczerpana a zamiast wymarzonych studiów - kolejny rok indywidualnego zakuwania dokładnie tego samego, czego uczyłam się przez ostatni rok. To będzie musiało być niesamowicie zajmujące...

No i dobra. Już mi trochę przeszło i zaczynam przyjmować to z pokorą. Niedługo zacznę odnajdywać w tym co robię przyjemność - postaram się.
Tym gorzej znosi się odstępstwa od swojego planu, im bardziej starannie jest on zaplanowany. Im bardziej starannie jest on zaplanowany, tym więcej odstępstw od niego się pojawia.

Ciężko jest być idealistką. Prawie zawsze będę kończyć jako przegrana w starciu z życiem.

Kurczę, gdy wyzdrowiałam i odzyskałam kontrolę powiedziałam sobie, że "od dziś będzie tak, jak ja chcę by było". Pięknie brzmi, silnie i wzniośle. Widzę, że to jednak nie do wykonania. Chyba jednak jest jakiś nurt, któremu należy się w pewnym stopniu poddać. Tym nurtem są właśnie wszystkie te czynniki, na które nie ma się w żadnym stopniu wpływu.
Biorąc nurt pod uwagę, można dojść do jakiegoś porozumienia z życiem i dążyć do tego, co się chce osiągnąć, bez niesutannego poczucia niesprawiedliwości i złości na to, czego nie uda się dokonać.
Pokora.
RRRRRRRRRRRRR nie znoszę tego słowa.


Tak, tak, zrobiłam co mogłam - nie udało się - progi niezależnie ode mnie wzrosły o dobre kilka punktów - a 300tys na płatne nie posiadam.
Wyjście mam jedno, jedyne.
Nie stracić determinacji, energii i zacięcia do nauki i podnieść swoje wyniki w maju do 90% z obu przedmiotów.
Zaczynam od października!

Czekam więc z ciekawością, co przyniesie życie. Dostrzegam w tej nieprzewidywalności nawet pełen urok. Kocham je, choć wkurza mnie bezgranicznie:)

Prawiewrześniowe pozdrowienia!


PS. Jak przystało na długi okres czasu od ostatniego badania - zaczynam się już stresować kolejnym, które ma mieć miejsce pod koniec października!!!
PS2. Jak najbardziej jendak stwierdzam, że człowiek powininen nieustannie wyznaczać sobie coś do relizacji - w moim przypadku będzie to przejście na zdrową dietę, co powinnam była zrobić jakiś rok temu - skłaniam się w kierunku bio-żywności jak najdalszej substancjom kancerogennym. Nie zrobiłam tego wcześniej, bo tak bardzo  cieszyłam się niezdrowym jedzeniem, które wreszcie po terapii mogę jeść! No i - nie chciało mi się.
W ogóle wydaje mi się, że sztuką życia, jest umiejętność dążenia do zamierzonych celów nie zrażając się zwrotami akcji reżyserowanymi przez życie. Prowadzi to do osiągnięcia pewnej harmonii i płynności w egzystencji. Strasznie fajnie tak umieć. Ja póki co dopiero się uczę.

piątek, 4 lipca 2014

How to succeed

W maju tamtego roku zajrzałam na stronę uniwersytetu medycznego klikając w zakładkę 'rekrutacja'. Przyjrzałam się wymaganym przedmiotom na egzaminie maturalnym i jęknęłam z rezygnacją.
W końcu dwa lata liceum spędziłam w klasie z wiodącym językiem polskim, wosem i historią: "Niemożliwe, bym nauczyła się teraz w rok chemii i biologii na poziomie rozszerzonym."
Nie zastanawiając się dłużej, zamknęłam stronę, lecz moje myśli nadal wędrowały w kierunku wydziału lekarskiego. Wielka decyzja, której każdy musi dokonać w liceum dotycząca całej przyszłej życiowej drogi człowieka zaczynała nabierać kształtów w mojej głowie, by po kilku dniach nie dawać mi spokoju.
Przyjęłam ostatnią chemioterapię, ostateczny wypis ze szpitala i i zapewnienie od lekarzy, że właśnie odzyskałam swoje życie.
Zadałam sobie kluczowe pytanie: Co dalej?
Odpowiedź usłyszałam od razu: Zostanę lekarzem.

Po powrocie wartości krwi do normalnych parametrów po chemii - czyli po jakiś dwóch tygodniach, udałam się na pierwszą w życiu lekcję chemii. Nigdy dotąd nie zajmowałam się tym przedmiotem na poziomie ponadgimnazjalnym - przed chorobą stroniłam od wszystkich przedmiotów wiążących się z matematyką, czy nadmiernym myśleniem. Nauczyciel, do którego się udałam podjął się przygotowania mnie do matury z chemii przez rok zapowiadając jednak, że jeżeli rzeczywiście mam motywację, to powinno się udać, ale czeka mnie ciężka praca. Zaczęłam od zupełnych podstaw, od budowy atomu, pisania wzorów najprostszych związków chemicznych, podstawowych reakcji. Po pierwszej lekcji Nauczyciel stwierdził, że czeka mnie jeszcze cięższa praca, niż przypuszczał.
Od tamtego dnia w każdym tygodniu poznawałam nową część tajemniczej, jak dotąd dla mnie nauki, by codziennie robić dziesiątki zadań na określony temat. 
Za biologię zabrałam się sama, wszak to sama wiedza teoretyczna, nie potrzeba więc nikogo, kto by mi to wykładał.
Obie nauki spodobały mi się w takim stopniu, że zreflektowałam się, że po raz pierwszy czerpię rzeczywistą satysfakcję z uczenia się. To musiało być więc to, co chcę robić!
Po tygodniu zorientowałam się, że muszę załatwić formalności związane z przeniesieniem się klasy humanistycznej do tej o profilu biologiczno-chemicznym. Zadzwoniłam do swojego liceum i usłyszałam od dyrektorki, że zupełnie nie ma najmniejszej możliwości na zamianę profilu w ostatniej klasie. "To niedorzeczne. Ty, dziewczyno, chyba oszalałaś. Szkoda Twojego czasu na naukę, bo niewykonalne jest zrealizowanie w rok programu z dwóch lat i bycia na bieżąco jeszcze z materiałem z klasy trzeciej. Nie bez powodu liceum trwa trzy lata!!!" 
Poinformowałam Panią, że niestety, ale nie wyobrażam sobie powrotu do klasy humanistycznej i że nie będę robić w życiu na pewno nic innego, więc mimo wszystko spróbuję. Złożyłam podania do kilkunastu liceów warszawskich z prośbą o przyjęcie do klasy biologiczno-chemicznej, gdyż zmieniły się moje aspiracje na przyszłość. Wręczałam je dyrektorom szkół osobiście, pamiętam, jak potworny upał był tamtego dnia i jak gorąco było mi wtedy w mojej wspaniałej peruce. Nie napisałam w podaniu, że przeszłam przez nowotwór a moja bujna peruka nie dała możliwości domyślenia się, że pod nią kryje się łysa, spocona głowa. Wszystkie podania odrzucono. Niejednokrotnie oddano mi je bez przeczytania ze słowami: "Nie marnuj mojego czasu, dziewczyno."
Ostatnią nadzieją była szkoła prywatna, z którą już miałam styczność w w pierwszej klasie. Porozmawiałam z dyrektorką, z nauczycielami, opowiedziałam swoją historię, pokazałam ile materiału zrealizowałam samodzielnie - i zostałam przyjęta pod warunkiem napisania testów kwalifikujących.
Resztę wakacji mogłam już spokojnie poświęcić na dalszą część materiału. Przerażała mnie ilość działów z biologii. Rozpisałam sobie cały harmonogram - biologia 5h dziennie na realizację nowego działu i około 1h na powtórkę poprzednich. I tak codziennie. Chemia - zajęcia raz w tygodniu z nauczycielem, 3h dziennie zadania i powtórka. I tak codziennie. Aż do 1 września.
Mając w większości zrealizowany materiał z dwóch pierwszych lat liceum zaczęłam realizować na bieżąco, tokiem szkolnym materiał trzeciej klasy. W przerwach powtarzałam poprzednie działy. Dużo ulatywało mi z głowy. Wiele rzeczy mieszało się ze sobą. Zapisałam się na renomowany kurs z biologii, mający być najlepszym w Warszawie. Rzeczywiście, niesamowicie organizował wiedzę i motywował do nauki, ponadto nauczyłam się jak przekładać wiedzę na zadania maturalne, do których potrzebne jest specyficzny tok rozumowania i używania "słów-kluczy".

Rok szkolny trwał, dzień za dniem mijał. Czas się kurczył, pozostawało coraz mniej miesięcy do maja - do egzaminu z chemii i biologii.
W pewnym momencie czas wolny zniknął zupełnie, czas na rozrywkę i relacje z innymi przestał prawie istnieć już wcześniej. Pomiędzy przeglądaniem notatek i rozwiązywaniem zadań zauważałam zmiany w swoim organizmie - powolne budzenie się do życia - rośnięcie włosów, rzęs, brwi, coraz lepsze wyniki krwi, coraz lepsze samopoczucie. Co kilka miesięcy przeżywałam nieopisany stres związany z odbieraniem wyniku PET, jako potwierdzenie, czy to co robię rzeczywiście ma sens - czy moja przyszłość rzeczywiście istnieje i czy warto aż tak się jej poświęcać.
Minęła zima, zaczęło być coraz cieplej, stres coraz bardziej ściskał mnie za gardło. 
Presja. Presja. Presja.
Trzy miesiące do matury. Dwa miesiące do matury. 20 dni do matury.
"Po co mi to było." "Nie zdążę". "Co ja sobie wymyśliłam."
Pamiętam, gdy jeszcze zimą zrobiłam pierwsze próbne egzaminy z chemii i biologii - z biologii dostałam 60% a z chemii 32%. Nie musiałam nawet patrzeć na progi na wymarzone studia, by wiedzieć, że mój poziom odbiega drastycznie od tego, który musiałabym osiągnąć.
Na miesiąc przed maturą zaczęłam już czuć się fizycznie i psychicznie wykończona, lecz rekompensowane to było coraz lepszymi wynikami z próbnych egzaminów - z chemii zaczęłam uzyskiwać około 60 procent a z biologii dobijałam nawet do 80. Zaczęłam być naprawdę dobra z chemii, co cieszyło mojego Nauczyciela a mi sprawiało wiele przyjemności.
Robiłam co mogłam, do ostatniego dnia. 

W przeddzień maratonu maturalnego byłam zupełnie wykończona i przerażona. Stres dał się we znaki i obudziłam się z potwornym bólem gardła, mięśni i gorączką.
Byłam załamana! Na szczęście pierwszym tygodniem matur były te oczywiste podstawy, a więc nie odbiło się to zupełnie na wynikach z tych przedmiotów, miałam czas na wyzdrowienie do najważniejszych egzaminów mających odbyć się za tydzień. 
Ten tydzień był koszmarny. Musiałam na dłuższe egzaminy brać środki przeciwgorączkowe, bo ich działanie "nie starczało" na cały.

Na szczęście na moje długo wyczekiwane egzaminy samopoczucie miałam już znośne i napisałam wszystko, wszystko co umiałam.

Po maturach wróciłam do rodzinnego domu i spędziłam bite trzy tygodnie na dosłownie NICZYM. Wstawałam bardzo późno, czytałam książki i nie myślałam o wynikach matur, o chorobie, po prostu odpoczywałam. Ogarnął mnie błogi spokój. Spokój, którego nie dane mi było doświadczyć przez ostatnie dwa lata. Poczucie, że nic na jutro nie trzeba przygotować, poczucie, że najgorsze mam za sobą, nawet o kolejne badanie przestałam się martwić, gdyż uwierzyłam już w pełni, że jestem i będę zdrowa.

Jeśli miejsce na liście zakwalifikowanych przydzielaliby pod względem chęci studiowania danego kierunku - byłabym w pierwszej dziesiątce. Progi jednak są okrutnie wysokie i aby dostać się na jakąkolwiek uczelnię medyczną w Polsce trzeba mieć ponad 85% zarówno z chemii jak i biologii.
Poświęciłam się jednemu całkowicie. Całe 12 miesięcy nie myślałam praktycznie o niczym innym, niż swój cel. Nie mam pojęcia skąd wzięła się u mnie tak wielka determinacja.
To chyba kwestia dążenia do najwyższej jakości swojego życia. Mierzenie jak najwyżej. 
Gdy odzyskałam kontrolę nad swoim życiem poczułam, że mogę wszystko, że teraz to ja rządzę i nie zadowolą mnie substytuty. Marzenie o byciu lekarzem pojawiło się już w dzieciństwie wyparte później przez zwyczajne lenistwo i niechęć do, przyznajmy to, bardziej wymagających przedmiotów ścisłych.
Zrozumiałam, że to życie ma się układać tak jak ja chcę, a nie tak, że ja mam robić to, co zgotuje mi życie. Wszystko w moich rękach. Wszystko ode mnie zależy!
Albo poświęcę się czemuś całkowicie - albo robię dziesięć gównianych rzeczy na raz, pozując na robienie czegoś wartościowego.
Życie wartościowym staje się wprost proporcjonalnie do włożonego wysiłku w przezwyciężenie przeciwności. A nie ma większego wysiłku, niż ten, który wkłada się w walkę o swoje życie.
Cenię swoje życie i zrobię z niego bajkę. Taką bajkę, jaką sama napiszę.

Reasumując - dostałam wyniki matur i jestem zupełnie usatysfakcjonowana. Dostałam dokładnie tyle, ile się spodziewałam i rzeczywiście istnieje szansa na studia medyczne! Nie dostałam 90% ze względów oczywistych, lecz moje wyniki są godne konkurowania z innymi absolwentami biolchemów. 
Czekam, czekam, z wielką niecierpliwością na wyniki rekrutacji. 
Cokolwiek się stanie - jestem tak spełniona i tak dumna z tego co zrobiłam, że nawet nie będę tego ukrywać. 
Osiągnięcie to, dla mnie wielkie, niezauważalne jest dla nikogo z zewnątrz. Tu budzi się kolejny raz ta okropna refleksja nad tym jak schematyczne i ograniczone jest ludzie myślenie. Uwierzcie mi, spotkałam się nawet z (prawdziwie polską) zazdrością o moje wyniki... 

Tak więc - zniechęcana przez tak wiele czynników, tak wiele osób - uparcie robiłam to, co postanowiłam. Jeśli ktoś spytałby mnie, jak powrócić do normalnego życia po nowotworze, niewątpliwie poleciłabym oddać się czemuś w stu procentach w taki sposób, by nie mieć czasu na myślenie o tym, jak straszne było to, przez co się przeszło. Ja dopiero teraz mam na to czas i zorientowałam się, że jest już o wiele za późno by nad tym w ogóle myśleć a ja już jestem całkowicie sobą. Jest to drastyczny sposób. Ale przecież życie samo w sobie również jest drastyczne i trzeba być na wszystko przygotowanym. Każdy ma w sobie tę siłę -  ja ją w sobie odnalazłam po 8 miesiącach wycieńczającej terapii i zmaganiu się z chorobą, wnioskując: możliwości ludzkie są nieograniczone, wystarczy tylko się odważyć sięgnąć po to, o czym się marzy.



czwartek, 19 czerwca 2014

Medycyna niekonwencjonalna

W moich rodzinnych stronach znany jest pewien "znachor", zwany przez niektórych Magikiem, który od wielu wielu lat przyjmuje pacjentów z różnymi dolegliwościami. Leczenie jakie stosuje opiera się na ziołolecznictwie, lecz przepisuje on pacjentom inne leki ziołowe, witaminy i substancje mineralne, których rzekomo brak. Najciekawszy jest jednak sposób diagnozy.
"Pacjent" wchodzi do gabinetu, siada na kozetce w jego "gabinecie" i słyszy pytanie: "Co dolega?". Po lakonicznej odpowiedzi: "boli brzuch", Magik zasiada do komputera i pisze skład mieszanki ziołowej, jaką pacjent będzie musiał przygotowywać sobie w domu. Pomiędzy kolejnymi ziołami Pan głęboko się zastanawia, wzdycha, widać, że zachodzi w nim jakiś tajemniczy, diagnostyczny proces, czy kumulacja jakiejś życiodajnej energii.

Może zaznaczę, jakie podejście mam do tego typu leczenia. Bardzo sceptyczne. Byłam trzy razy w życiu u tego Pana, gdyż wierzę w leczniczą moc odpowiednio skomponowanych ziół, na których przecież opiera się skład niejednego leku. Moja wiara jednak ogranicza się do błahych dolegliwości takich jak problemy z układem pokarmowym, niedobory witamin, czy mikro- i makroelementów. Uważam, że warto korzystać z naturopatii, nie traktuję tego jednak jako terapię, ale wspomaganie w naszym codziennym życiu, dodatek do diety.
Od wielu lat wierzyłam w tajemniczą moc owego Pana, słyszałam bowiem o przypadkach wykrywania przez niego u ludzi chorób - "po jednym spojrzeniu", czy niezwykle polepszonego samopoczucia po wizycie. Zastanawiałam się nawet nad istnieniem owej 'energii', którą można wykorzystać w leczniczych i diagnostycznych celach. Na pierwszej wizycie u niego byłam dobre kilka lat temu z problemami z układem pokarmowym, wypiłam zioła, które mi przepisał, ale nie przypominam sobie szczególnej rewelacji. Kolejny raz byłam w październiku poprzedniego roku, a więc niedługo po zakończeniu chemioterapii. Dostałam szeroką gamę witamin, oczyszczające zioła i maść, którą miałam smarować miejsce, w którym znajdował się guz. Maści nigdy ze strachu nie użyłam, ale witaminki i zioła owszem - na pewno wszystkiego mi brakowało po tym podłym leczeniu, a preparaty na bazie naturalnych składników są lepiej przyswajane, niż te sztuczne farmaceutyki. Podczas wizyty dostałam też informację, że jestem zdrowa(a byłam wtedy tego mocno niepewna, gdyż ostatnie badanie PET miałam robione jeszcze w trakcie chemii i nie wiedziałam na czym stoję) oraz przepowiednię o liczbie dzieci(nie pamiętam dokładnie ile powiedział, tak bardzo szczęśliwa byłam z powodu, iż rzeczywiście czeka mnie jakaś przyszłość, i będę żyć jeszcze trochę skoro czekają mnie moi potomkowie!). Po tej wizycie byłam nastawiona do całego Jego fenomenu niezwykle entuzjastycznie. Pomyślałam, że być może to jest to, czego brakuje lekarzom medycyny - wewnętrzne oko, diagnoza bez badań, szósty zmysł.
Kolejną wizytę odbyłam tydzień temu. Pojechałam, gdyż męczy mnie lekko zniszczony przez leki i chemioterapię żołądek. Dostałam mieszankę ziołową, na którą czekałam, jak na wybawienie, wypiłam kilka porcji i zauważyłam, że czuję się po nich gorzej niż przed wypiciem a moje dolegliwości są znacznie silniejsze. Odstawiłam je. Zwątpiłam. Zawiodłam się!

Nadal twierdzę, że zioła mają lecznicze właściwości, ale może jednak przydałaby się ku temu jakaś naukowa wiedza, by nabyć umiejętności komponowania ich prawidłowo, aby rzeczywiście działały.
Zwątpiłam całkowicie w zasadność bioenergoterapii.
Czy tak naprawdę ten "szósty zmysł" w ogóle istnieje, czy to tylko podciąganie słów znachora pod własne przekonania i nadzieje. Wiele chorób można poznać po wyglądzie skóry, czy tęczówki oka - to może doprowadzić do trafnej diagnozy "bez badań".
No dobrze, nawet jeśli Magik posiada jakąś niezwykłą moc wyczuwania chorób to jest ona wątpliwa i nie zawsze działa.
Dlatego nie potrafię zaufać w stu procentach takim osobom, których w Polsce jest mnóstwo. Nie potrafiłabym powierzyć swojej choroby w  ręce kogoś, kto nie skończył studiów medycznych.

Zmierzam do tego, by poruszyć temat leczenia niekonwencjonalnego w trakcie chemioterapii, lub co gorsza zamiast niej. Onkolodzy powtarzają, że nie wolno przyjmować ŻADNYCH preparatów witaminowych bez wiedzy i zgody lekarza prowadzącego, nie wolno również korzystać w trakcie leczenia z usług znachorów. Kiedyś już o tym pisałam - bardzo prawdopodobne jest to, że witaminy mogą wpływać "korzystnie" na komórki nowotworowe, sprzyjać ich rozwojowi. Dlatego bałam się stosować tej maści, którą Magik przepisał mi "na guza", bo przepraszam, ale gdzie znajdę badania potwierdzające, że nie ma ona wpływu na komórki nowotworowe? Nie ma takich! Jest to maść o unikalnym składzie znanym jedynie Panu, który ją wykonał(albo nawet nie).
Dlatego istnieją studia medyczne, szczegółowe badania leków, substancji, procesów - by nie było wątpliwości co do działania leków, które są podawane pacjentom i co do istnienia skutków ubocznych.

Zbyt dużo wątpliwości i zbyt mało faktów - jako, mam nadzieję, przyszły lekarz nie mogę wierzyć w takie bzdury. Wierzę jednak, że idealnymi specjalistami byliby specjaliści wykorzystujący wiedzę z każdej dziedziny, również naturopatię, czyli korzystania z tego co oferuje nam natura. Podejście lekarza powinno być bardziej kompleksowe - nie powinno obejmować jedynie dolegliwości, z którymi przychodzi pacjent, ale też sposobu życia, diety, substancji, jakie dana osoba przyjmuje, przecież to wszystko ma na organizm kolosalny wpływ, ze wszystkim trzeba być uważnym. Dlatego tak ważna jest według mnie dieta jaką człowiek stosuje i powinien świadomie wybierać to co w siebie pakuje. Od nas samych bardzo wiele zależy.
Wierzę również, że z chorób wychodzi się tysiąc razy łatwiej, gdy ma się odpowiednie podejście - nasz mózg też jest przecież organem i to nie do końca poznanym, muszą więc istnieć zależności pomiędzy tym co myślimy - a tym co dzieje się z naszym organizmem i chorobami, które w nim są.

Wybieranie medycyny niekonwencjonalnej zamiast leczenia konwencjonalnego w poważnych chorobach - to wyrok na siebie.
Mieszanie terapii przeciwnowotworowej z niezbadaną medycyną niekonwencjonalną - to straszna głupota i ogromna nieodpowiedzialność.
Stosowanie medycyny niekonwencjonalnej, gdy ma się świadomość, że nie ma już konwencjonalnego leczenia, które by pomogło - jest dla mnie całkowicie zrozumiałe i sama niewątpliwie w takiej sytuacji skierowałabym swe nadzieje w tę stronę.



Wakacje, Słońce, tyle rzeczy do zrobienia, słowa mojego lekarza: "już jestem o Panią spokojny, teraz będzie dobrze" i oczekiwanie na wyniki matur jako na spełnienie marzenia, życie jest całkiem fajne!

poniedziałek, 19 maja 2014

New beggining part 2

Świeci Słońce, wieje ciepły wiatr, napisałam wszystkie matury i mam długą grzywkę a wczoraj przyłapałam się na tym, że zapominam!
Zapominam o tym wszystkim co mi się przytrafiło, nie wracam codziennie do bolesnych wspomnień, nie przeglądam zdjęć z czasu choroby i coraz rzadziej znajduję czas, by czytać blogi osób zmagających się z chorobami, których historie wydają mi się coraz mniej bliskie.
Oświadczam oficjalnie, że dokładnie rok po leczeniu, po raz pierwszy w każdym bez wyjątku aspekcie życia, znów czuję się normalnie.
Nawałnica myśli, do której byłam przyzwyczajona od dwóch lat, ustąpiła miejsca błogiemu spokojowi. Spokój ten pozwala na odpoczynek. Pozwala odetchnąć!
Czuję, że znów zaczął się kolejny etap i właśnie skończył się ten trudniejszy.

Wraz z wakacjami, które zaczynają się dla mnie już w czwartek następuje dla mnie pierwszy od 2 lat okres, kiedy nie muszę o nic walczyć, z niczym się zmagać i wreszcie będę mogła wylegiwać się bez konsekwencji, czytając książki, oglądając filmy, wyciągając ze słonecznych dni to co najlepsze, podjąć się wreszcie diety oczyszczającej oraz ćwiczeń wzmacniających, by odbudować to co "wsiąknęło" w szpitalne łóżko. Ależ mi to było potrzebne! Ależ ja na to czekałam!

Oczekuję na wypełnienie się mojego powołania i wiadomości o byciu przyjętą, na którąś medyczną uczelnię. Ciężko mi póki co cokolwiek przewidzieć, wolę jednak nie skłaniać się do tej pesymistycznej wizji, dlatego spokojnie czekam na wyniki egzaminów i "Co będzie to będzie".
Wspaniała rzecz, że kiedy człowiek da z siebie sto procent nie musi się zadręczać i może oddać się temu wyżej wymienionemu błogiemu spokojowi, gdyż ma świadomość, że nie ma sobie nic do zarzucenia i 'resztę' pozostawia w rękach losu.

Czuję się, jakbym właśnie osiągnęła jakiś pierwszy stopień życiowej mądrości w kategorii "DOŚWIADCZENIE".
Czasem mam wrażenie, że jestem jakaś cholernie stara i mam ochotę "wziąć i zrobić szybko te wszystkie rzeczy, których do tej pory nie zrobiłam", po czym orientuję się, że mam tylko 19 lat i wszystko powoli będzie działo się samo, swoim tempem, a moja linia życia ma szanse ciągnąć się jeszcze do późnej starości.
I to jest chyba ten najbardziej znaczący objaw mojego powrotu do normalności - nigdzie mi się już nie spieszy:)

Chciałabym poświęcić też pewną część czasu w wakacje na napisanie czegoś dłuższego, bardziej dopracowanego i z inną perspetywą,niż to co pisałam na blogu, stojąc właśnie już "ZA" końcem mojej drogi przez chorobę mój pogląd na nią znów diametralnie się zmienił.


W piątek mam wizytę u mojego hematologa, omówimy plan dalszych kontroli, spodziewam się jednak, że wraz z upływem roku od zakończenia chemioterapii kontrolę będą coraz rzadsze. Muszę skonsultować z nim jeszcze mój wynik PET, w którym pomimo braku komórek nowotworowych wyszło parę niemiłych niespodzianek, oczywiście - dalszych skutków ubocznych leczenia. 

Trzy rzeczy:
Odpocząć.
Zostać lekarzem.
Żyć.


piątek, 2 maja 2014

Motivation

Śniło mi się, że mam straszny katar. Nie pamiętam dokładnych okoliczności, ale w moim śnie tak intensywnie pociągałam nosem, że aż mnie to obudziło.
W sali były zgaszone światła, jedynym oświetleniem tego ciasnego pomieszczenia był kardiomonitor błyskający kolorowymi światełkami z parametrami akcji mojego serca. Zaczęło docierać do mnie monotonne pikanie odzwierciedlające bicie owego, zdecydowanie szybsze niż zazwyczaj.
Było mi dziwnie słabo. Podniosłam się nieznacznie na łóżku, żeby rozejrzeć się po sali. Wszystkie pozostałe 3 łóżka zapełnione były do zaledwie jednej trzeciej śpiącymi pozbawionymi włosów dziećmi, podpiętymi do kroplówek. Obok dwóch łóżek leżały na materacach ciężko dyszące przez sen matki. Przy jednym łóżku, na krześle spał ojciec, którego głowa w wyniku braku oparcia zawisła bezwaładnie do tyłu a otwarte usta wydawały przy każdym oddechu, głośny, nieznośny dźwięk chrapania.
Uśmiechnęłam się. Aż dziwne, że usnęłam w tym hałasie!
Zorientowałam się, że chyba rzeczywiście mam katar, bo poczułam spływającą z nosa kropelkę. Otarłam ją ręką. Położyłam głowę na poduszce. Poczułam, że jest lekko wilgotna. Przesunęłam głowę w suche miejsce i otarłam kolejną kropelkę, która spłynęła z mojego nosa.
Spojrzałam na rękę. W nikłym oświetleniu dostrzegłam, że jest czerwona.
Przeniosłam wzrok na poduszkę - cała we krwi.
Pikanie stało się jeszcze szybsze.
Nie wiedziałam co robić. Wszyscy spali, a ja i tak nie mogłam się ruszyć, przypięta do 2 kroplówek i licznych kabelków odchodzących od kardiomonitora.
Szczęśliwie, w tym momencie do sali weszła pielęgniarka, w celu zmierzenia mi temperatury.
Przed wejściem do sali zapaliła światło, a gdy mnie zobaczyła, siedzącą już na łóżku - otworzyła szeroko oczy i wykrzyknęła: "Ojej!"
Kazała mi nachylić głowę do przodu, przełożyła poduszkę na drugą stronę i pobiegła po zimny okład.
Leżałam w takiej niewygodnej pozycji dobre pół godziny, krwawienie z nosa było coraz bardzej intensywne.
Niejednokrotnie przy pochemicznym 'dołku' miewałam krwotoki z nosa, ale nigdy tak obfite. Zaniepokojenie odbiło się znów na intensywności pikania.
Poczułam, że przez moje zatoki coś się przeciska. Wciąż nachylona, otoczona trzema pielęgniarkami, czekałam na przyjście dyżurnego lekarza. Nagle na papier podłożony pod nos wypadł skrzep wielkości dużego orzecha włoskiego. Po tym, z mojego nosa popłynęła ciurkiem krew przemaczając na wylot grubą warstwę chusteczek. Zrobiło mi się jeszcze bardziej słabo, zakręciło mi się w głowie i bezsilnie opadłam brzuchem na łóżko.
W międzyczasie warstwy chussteczek zostały kilkakrotnie wymienione, lekarz dyżurny odwiedził mnie z pytaniem, czy wytrzymam jeszcze 15 minut zanim przyjadą płytki krwi do przetoczenia. Burknęłam, że tak, dociskając drżącą ręką do czoła zimny okład.
Krwawienie wciąż nie ustępowało, spojrzałam spuchniętymi oczami na moich 'współlokatorów' - mimo zapalonego światła i pielęgniarek stojących nade mną, bynajmniej nie zachowującymi się cicho, wszyscy wciąż smacznie spali.
No tak, przecież to codzienność.
W końcu doczekałam się woreczka z żółtą zawartością doczepionego do wenflona i trombocyty zaczęły spływać do mojego krwioobiegu.
Już po pierwszym worku,  czyjeś płytki krwi zaczęły spełniać swoje zadanie i krwawienie prawie ustąpiło. Po drugim, ustąpiło zupełnie i wycieńczona padłam na zakrawioną poduszkę, po czym natychmiast zasnęłam.
Zostałam obudzona za niecałe 2 godziny, standardowo o godzinie 6stej na poranne leki, pomiar temperatury i spisanie bilansu.
Po całym porannym procesie zwlokłam się z łożka i poczłapałam do toalety i wtedy poczułam okrutny ból w miejscu, o którym wstyd mi mówić, który ledwie pozwałał mi chodzić. Przestępywałam jak kłoda z nogi na nogę, oparta o stojak z kroplówkami(od kardiomonitora zostałam wcześniej wyzwolona). Ból ten był dla mnie zwiastunem beznadziejnych wyników krwi. "Pewnie mam 0 granulocytów".
Moje przewidywania potwierdziła pani doktor, która przybiegła zziajana natrafiając na mnie w drodze powrotnej do sali. Zawiesiła wzrok na mojej zakrwawionej koszulce i zaczęła mnie wypytywać jak zniosłam wczorajszy krwotok.
Dowiedziałam się, że wczorajsza wartość płytek krwi spadła do rekordowo niskich wartości i dobrze, że nie dostałam krwotoku gdzieś "wewnątrz", a moje odpornościowe leukocyty znów sięgnęły upragnionego ZERA, erytrocyty również są nędzne i czeka mnie dzisiaj kolejne przetaczanie.
Za jakieś dwie godziny dostałam już wysokiej gorączki. Musiałam ciągle wyglądać jak z horroru z białą jak papier anemiczną twarzą, w zakrwionej koszulce, w zakrwionej pościeli, bez brwi i rzęs, w zakrwionej chustce na łysej głowie.
Infekcja wywołująca gorączkę jak zwykle mogła mieć źrodło we wszystkim co mnie otacza, w końu leżałam na sali z sześcioma innymi osobami i musiałam przechodzić przez korytarz do publicznej toalety.
Coraz bardziej brakowało mi sił i czekałam tylko, aż przyjedzie do mnie mama z czystą pościelą, czymś ciepłym do jedzenia i namiastką, choćby zapachem domu.
W drastycznym tempie zaczęły mi się rozwijać wszelkie zapalenia błon śluzowych, również w jamie ustnej, przez co coraz mniej komfortowe stawało się nawet zwykłe przełykanie śliny. Ból, o którym wspomniałam wcześniej utrudniał nawet leżenie a zamieniał w katorgę każdą wizytę w toalecie. Dostałam dożylnie cały zestaw antybiotyków zapobiegających sepsie oraz informację od lekarki, że mój skrzep na końcówce cewnika znajdującego się w żyle głównej osiągnął taki rozmiar, że stanowi poważne zagrożenie dla życia i że należy jak najszyciej ten cewnik usunąć. Sam zabieg miał być bardzo niebezpieczny, gdyż skrzep mógł się urwać podczas wyjmowania rurki a gdyby dostał się do serca - marny byłby mój los.
Najpierw jednak trzeba było przeczekać dramatyczny spadek wartości krwi, abym mogła poddać się zabiegowi.
Czekałam 5 dni, pełnych coraz bardziej intensywnej infekcji, sporadycznych krwotoków i pojawiających się na różnych częściach mojego ciała krwiakach oraz strachu przy każdym intensywniejszym ruchu, zastanawiając się, czy aby skrzep właśnie się nie urwał.
Po 5 dniach wyniki wreszcie zaczęły odbijać, szpik zaczął się regenerować i po otrzymaniu kilku porządnych worków z płytkami krwi mogłam zostać poddana zabiegowi.
Przed zabiegiem zostałam poinformowana o wielkim zagrożeniu jakie niesie on za sobą oraz o tym, jak "na wszelki wypadek" zamówiono dla mnie zapas krwi, gdybym miała się wykrwawić na stole operacyjnym.
Bałam się strasznie. Cewnik usunęli mi w pełnej świadomości - bolało obrzydliwie. Gdy lekarz wyciągnął z żyły rurkę i przycisnął miejsce po niej z całej siły, żeby zatamować krwawienie, spojrzał na mnie i stwierdził, że: "udało się bo nie zakasłałam"
Mogę  się tylko domyślać, dlaczego miałabym zakasłać i co strasznego mogło się wtedy stać, ale na szczęście zabieg się udał, co chirurg posumował słowami: "skrzeplina usunięta razem z cewnikiem" i z ogromną ulgą powróciłam leżąc płasko prowadzona na jeżdżącym łóżku na salę szpitalną.

Tak oto zakończył się mój dramat po czwartej chemii. To był jeden z bardziej krytyczych momentów w moim leczeniu - naprawdę bałam się, że jak to się mówi: "przewinę się". Wtedy stwierdziłam, że to niesamowite, jak wiele ciało ludzkie może znieść.

Czemu o tym dzisiaj piszę?
Za każdym razem, również dzisiaj, gdy tracę zapał, motywację i tę świeżą chęć eksplorowania i życia - widzę siebie w tamte dni i uświadamiam sobie, że to naprawdę się zdarzyło, a ja naprawdę teraz jestem w sytuacji, o której marzyłam wtedy.
To właśnie wspomnienia tamtych dramatycznych chwil są dla mnie źródłem siły, świadomość, że tak ciężko walczyłam o to, by teraz było "normalnie" i czasem "źle".
Po prostu.

wtorek, 29 kwietnia 2014

PET

TAAAAAAADAAAAAADADADADAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAM!!!!

Poświęcam temu postowi jedynie chwilę, którą znalazłam dopiero teraz, w przerwie od intensywnej nauki. Wieść jest dla mnie cudowna, a radość tak wielka, że należałoby dać jej upust poprzez dzielenie się nią z innymi:

Tak więc oto wynik mojego badania PET:

Innymi słowy: BRAK ZMIAN NOWOTWOROWYCH, REMISJA TRWA!!! 

Wynik po raz kolejny zmuszona byłam odebrać sama, co spotęgowało stres. Otwarcie tej cholernej koperty jest trudniejsze, niż można by przypuszczać. Wahałam się, czy do niej zajrzeć, czy zawieźć komukolwiek, kto zrobiłby to za mnie, odciążając mnie trochę od tego ciężaru, lecz ostatecznie nie wytrzymałam i wyciągnęłam badanie od razu po wyjściu z ośrodka: "To przecież Twoje życie, otwieraaaaj!"
Ułamek sekundy, zatrzymana akcja serca, wypieki na twarzy, drąże ręce i litery, które nadzwyczajnie wolno formowały się w moim umyśle w zrozumiałe zdania.
Wzięłam najgłębszy wdech, jaki mogły pomieścić moje płuca i w jednej chwili nastąpiło zupełne przewartościowanie w mojej głowie: JESTEM ZDROWA.

Mój Boże, uwierzcie, nie potrafię wyrazić słowami tego co czuje człowiek dowiadując się o wyzdrowieniu ze śmiertelnej choroby. NIE POTRAFIĘ.
Gdy ponad rok temu dowiedziałam się o tym, że chemia w ogóle zaczęła działać i osiągnęłam remisję szlochałam ze szczęścia.
Czekam na moment, kiedy będę pewna, że jestem zdrowa, nie obawiając się wyniku badań, choć prawdopodobnie on nigdy nie nastąpi.
Dziś wierzę jednak, że mam jeszcze szansę, by coś zrobić. Nie wiem na jak długo, lecz wiem, że jutro jest!:) I wiem co mam robić!

Proszę o wybaczenie, ale już w przyszły poniedziałek czekają mnie egzaminy, w które nie tylko włożyłam 10 miesięcy codziennej intenstywnej pracy, ale i całe serce.
Trzymajcie kciuki!!!!

środa, 2 kwietnia 2014

Stress at cancer

Szanowni Czytelnicy!
Witam się, chyba po raz pierwszy tak personalnie, ponieważ ostatnio zreflektowałam się, że nie piszę w próżnię, a nawet mam dość wielu odbiorców! Co więcej - są oni niesamowicie wrażliwi na to co piszę i odbierają moje słowa w stu procentach tak, jak chciałabym by były odebrane.
To daje mi poczucie niesamowitego spełnienia!
Dlatego: dziękuję!
Dziękuję za poruszające komentarze, maile i wszelkiego rodzaju odzewy, które prawie zawsze doporowadzają mnie do skrajnego wzruszenia, niejednokrotnie nawet do łez.


"Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia"
Dostałam ostanio wiadomość od dziewczyny w moim wieku, chorą na nowotwór. Opisała mi swoją historię oraz napisała o tym, że jeszcze nie ma pewności, czy wyzdrowiała i czeka na badania. Powiedziała coś, co bardzo mnie poruszyło - powiedziała, że mi ZAZDROŚCI.
Pierwsze co pomyślałam to: "Jezus marja, jak można mi zazdrościć?" 
Chwilę zatrzymałam się nad tą myślą i zrozumiałam, jak wielką wagę ma to wyznanie. Pomyślałam, że niezwykłe jest to, jak zdrowi ludzie patrzą na mnie i prawie zawsze myślą, że to przez co przeszłam jest straszne i okrutne, a ja jakoś dziwnie dobrze sobie z tym radzę. Odczuwają przecież coś antagonistycznego do zazdrości. 

Z punktu widzenia chorych jednak - jestem osobą, która zachorowała na podobną do nich chorobę, z której pożądanie łatwo się wyleczyłam, co więcej minął prawie rok od leczenia a nie mam jeszcze nawrotu. Chorzy, którzy jeszcze nie wiedzą jak zakończy się ich historia z nowotworem niewątpliwie marzą o tym, by zakończyła się jak moja.
Znam i rozumiem doskonale to uczucie "zazdrości", ponieważ pamiętam sama, gdy czytałam blogi osób "po nowotworach", które opisywały swoje powroty do normalnego życia. Pamiętam, jak bardzo bałam się, że u mnie zakończy  się to inaczej i ich historie traktowałam jak utopijne marzenia. Mogłabym wtedy zrobić wszystko, by podzielić ich losy.

Mam nadzieję, że to co piszę nie razi nikogo. Wiem, że zawsze jest ktoś kto cierpi bardziej, choruje na coś gorszego, dostaje gorsze leki... I kiedy mam już tę świadomość zastanawiam się, czy mam prawo do tego by kiedykolwiek narzekać na swoją sytuację, a wreszcie - cieszyć się z tego co odzyskałam wiedząc, że są ludzie, którzy być może wiedzą już, że ze swojej choroby nigdy nie wyjdą.
Chyba najlepiej na to spojrzeć ze swojej własnej perspektywy. Moja choroba była moim wielkim cierpieniem, a mój powrót do zdrowia jest moim własnym, największym jaki jestem w stanie odczuwać - szczęściem.

Chorym wysyłam tyle ciepła ile to wirtualnie możliwe i całym sercem ich wspieram - wszystkim bez wyjątku życzę tego, co udało się osiągnąć mnie. 

***

Wracając do długofalowych skutków chemioterapii i chorób nowotworowych - zaczęłam zastanawiać się jak jest ze stresem.
Skutki głębokiego stresu mogą podobno ujawniać się z bardzo długim opóźnieniem.
Mam wrażenie, że to dzieje się u mnie.
Podczas całej choroby nie korzystałam z żadnych usług psychologów, nic szczególnego mi się nie działo, starałam sobie radzić z psychiką na własną rękę i wydaje mi się, że bardzo dobrze mi to wychodziło.
Kilka razy byłam u Pani psycholog po leczeniu, która nie widziała większego sensu moich wizyt - na pewno nie związanych z chorobą;) ale pamiętam, jak porównała poziom stresu podczas walki ze śmiertelną chorobą do stresu związanego z kataklizmami/wojnami itd. Dość poważna sprawa.
Wiem, że wiele osób popada w depresję po lub w trakcie leczenia, albo doczepia się do nich nerwica.
Zmierzam do tego, że ostatnio odczuwam lekko niepokojące obiawy, niesamowicie obniżające moją jakość życia. Kołatanie serca, drętwienie lewej ręki, zawroty głowy, ściśnięte gardło, drżenie rąk i nieuzasadnione zdenerwowanie.
Nie mam pojęcia co z tym zrobić. Udać się do kardiologa/psychologa/psychiatry czy nałykać witaminek i porządnie wyspać? 
Moje życie od kiedy zakończyłam leczenie to nieustanna presja związana z majowymi egzaminami, nauka, nauka, liczenie punktów i porównywanie z progami uczelni, nauka, nauka, i tak w kółko. Faktycznie, jest to średnio relaksujące.
W każdym razie, jeśli ktoś po przejściach onkologicznych lub w trakcie ma doświadczenie w tym temacie - proszę o kontakt:) Nie chcę żeby się to pogłębiło a w maju mój mózg musi być stu procentach efektywny, żeby nie zmarnować mojej 10-miesięcznej ciężkiej pracy!

***
Badanie PET mam 16 kwietnia. 
RRRRRRRRAAA, no jasne, że się boję! Muszę załatwić sobie kogoś do otwarcia kopery, bo przysięgam, że tym razem sama już nie dam rady! Im bliżej PETa tym więcej niepokojących objawów i "schiz" - to badanie to jedyna forma dająca mi gwarancję, że jestem zdrowa lub nie.

Na pytanie czego obawiam się bardziej - wyniku matury czy PETa - opowiedz jest oczywista;)

                                 


PS. Zachęcam do lektury mojego artykułu, który został opublikowany przez portal takdlazdrowia.pl: http://www.takdlazdrowia.pl/profilaktyka-raka 


poniedziałek, 10 marca 2014

Shining

Przeżyłam dzisiaj kolejne olśnienie.
MÓJ BOŻE JAKIE  ŻYCIE JEST PIĘKNE.
Jak dawno tego nie czułam! A tu wystarczyło by zaświeciło Słońce, by móc spacerować bez płaszcza i by świeży powiew wiosennego wiatru rozwiał mi grzywkę.
MÓJ BOŻE JAK JA STRASZNIE TĘSKNIŁAM ZA UCZUCIEM ROZWIEWANYCH PRZEZ WIATR WŁOSÓW.
Tak! Mam wreszcie grzywkę i to sięgającą prawie do oka *taniec szczęścia*
Wiosno, przyszłaś w samą porę, rozwiałaś wszelkie moje wątpliwości!
Naprawdę, po raz pierwszy od nie-pamiętam-kiedy czuję się znów sama przed sobą ładna. Tzn. czuję znowu komfort będąc w takim ciele w jakim jestem.
Poza tym, że mój brzuch ma się coraz lepiej, kolosalne postępy też zauważyłam w mojej psychice.
A strach przed nawrotem objawia się czasem jedynie jako echo nieustannie oddalającego się źrodła.
Już nie dostaję zawału przy każdym wyczuwalnym najmniejszym węźle chłonnym, czy bólu stawów, czy swędzeniu skóry. (Swoją drogą, o co chodzi z meteopatią po leczeniu chemioterapią? Czy każdy to ma? Potwornie irytujące!). A moja morfologia po raz pierwszy od leczenia wróciła do soczystych, zdrowotnych wartości! (Stąd też pewnie moje samopoczucie).
Poza tym, dokładnie 27 lutego świętowałam moje pierwsze Cancerversary, gdyż wtedy minął dokładnie ROK od kiedy dowiedziałam się, że jestem w całkowitej remisji! ROK ROK ROOOOK! Uff! Proszę trzymać kciuki za kolejne 90!
A badanie PET mam ustalone jakoś na połowę kwietnia, bo dopiero wtedy wraca mój lekarz z urlopu. Oczywiście strach jest, a przed otwarciem "koperty" pewnie serce wypadnie mi nosem, ale jest o tyle lepiej, że nie odczuwam potrzeby poruszania gór, by badanie przesunąć na wcześniejszy termin. Im większy odstęp od kolejnej kolosalnej dawki promieniowania, tym lepiej!

Zostały mi już tylko 2 miesiące do matury, ostatnie dwa miesiące, które muszę spędzić na tym, żeby zrobić wszystko by spełnić swoje marzenie. Wyciskam z siebie ile się da, nigdy w życiu tyle się nie uczyłam. Nigdy nie miałam tak wielkiej motywacji, ja po prostu czuję, że nie mogę odpuścić. Strasznie dziwne to i niewytłumaczalne. Wiem jednak, po raz pierwszy w życiu, że idę tą drogą, którą powinnam. Medycyno, I'm comingggggg

Włosowy update!

Jeszcze raz, Wiosno, w samą porę, nareszcie do mnie dotarło: normalność istnieje. Jest inna, ale istnieje. I tak - można do niej wrócić!

niedziela, 16 lutego 2014

***

How do you pick up the threads of an old life?
How do you go on, when in your heart you begin to understand...
There is no going back?
There are some things that time cannot mend.
Some hurts that go too deep that have taken hold.

czwartek, 13 lutego 2014

Side effects

Najwyraźniej cytostatyki podziałały prawie równie skutecznie na wszystkie moje narządy, co na chłoniaka.
Cóż, najwyższy czas przestać ignorować dolegliwości i zacząć chodzić do specjalistów... Dzisiejsza wizyta u gastrologa okazała się bardziej potrzebna, niż mi się zdawało.
Dowiedziałam się bowiem, że już do końca życia będę miała wrażliwy układ pokarmowy i nigdy nie będę mogła sobie pozwolić na taką nieodpowiedzialność w diecie jak kiedyś. A przy mojej miłości do ciężkostrawnego jedzenia, alkoholu i słodyczy fakt ten wydaje się dość przykry.
Ach, gdzie podziało się moje nastoletnie zdrowie... Wygląda na to, że przepadło razem z ostatnim wlewem chemii.
Kolejny w planie jest kardiolog!
Czy to nie miało być tak, że kończę leczenie i impreeeeezuję, robię wszystko na co mam ochotę i korzystam w pełni z życia, nie licząc się z konsekwencjami?!
Po raz kolejny rozczarowanie i refleksja, iż pełnia życia musi się ujawniać w inny, nieco głębszy sposób.
Świadomość swojego ciała. Umiejętne nieszkodliwe czerpanie przyjemności. Odpowiedzialność za siebie. Chyba tak.
Gdy na dzisiejszej wizycie u lekarza zareagowałam jękiem niezadowolenia na wieść o koniecznej lekkostrawnej diecie, usłyszałam:
"Ale dostałaś przecież drugie życie".
Taaak, to prawda, dlatego zamierzam o nie dbać i stosować się do zaleceń, tadadam! Zamierzam w końcu podbić świat, a do tego potrzebne mi conajmniej 90 lat życia w dobrej formie!

* * *

Przypomniałam sobie ostatnio 8-letniego chłopczyka z odziału hemtologii, który był leczony od 2giego roku życia, więcej czasu spędził w szpitalach, niż w domu, a przez niezliczone wkłuwanie igieł i bolesne badania któregoś dnia.... przestał mówić. Pamiętam, że ostatni raz gdy go widziałam, leżał płasko któryś tydzień z rzędu, gdyż w wyniku przyjmowania ogromnych dawek sterydów dostał osteoporozy i jeden kręg kręgosłupa uległ uszkodzeniu. Leżał, milczący, ledwie poruszający się, od czasu do czasu obejrzał bajkę na laptopie, świdrował swoimi przepełnionymi cierpieniem oczami to co go otaczało, by nie skomentować tego ani jednym słowem. Poczucie niesprawiedliwości i cierpienie doszły do takiego poziomu, że zamknął się w sobie.
Kolejnym przykładem jest dziecko, które chorowało na białaczkę od 1szego roku życia, które także dom widziało jedynie okazjonalnie, który nie miał nawet szansy na to, by prawidłowo się rozwijać, bo przez ponad 2 lata raczony był nieustannie wysokodawkową chemioterapią. Jego twarz nie wyglądała na twarz 3latka, bił z niej smutek i zmęczenie. Walczył z chorobą praktycznie całe swoje życie i gdy wszystko wydawało się być na dobrej drodze, gdy na horyzoncie pojawiła się perspektywa normalnego, dziecięcego życia - choroba wróciła i zmarł.
Takich przykładów mogę podać, niestety, jeszcze z dziesięć.
Właśnie w przypadkach dzieci, które są istotami zupełnie bezbronnymi i nie mają szansy wyciągnąć ze złego żadnych wniosków, takie bezsensowne cierpienie najbardziej dotyka.
Wałkowanie tego, zgłębianie, wczuwanie, angażowanie emocjonalne i rozstrząsanie jest równie pozbawione sensu. Świat jest pełen bólu i przerażająco czarnych stron, ale trzeba uświadomić sobie, że każdy idzie własną drogą, każdy ma swój los i nie wolno przesadnie się angażować w inne życia. To zbyt ciężkie. A my jesteśmy wobec tego zbyt bezsilni.

* * *
W tamtym roku(jak to?! to przecież było wczoraj!!!) napisałam, że moją walentyką zostaje persektywa nowego życia, ha! a teraz będzie nią właśnie to życie!

No to zaczynam łykanie proszeczków jak przystało na prawdziwą emerytkę, a drineczki z palemką muszą czekać do wakacji.

środa, 29 stycznia 2014

Others

Pomiędzy tym, jak widzę świat dzisiaj a tym, jakim wydawał mi się półtora roku temu jest ogroooomna przepaść.
A to jak postrzegam świat diametralnie różni się od postrzegania świata otaczających mnie statystycznych ludzi.
Ten fakt, frustruje mnie czasem tak silnie, że naprawdę mam ochotę zamknąć się w sobie na dziesięć spustów i już nigdy nie wychodzić.

Prowizoryczna otoczka służąca do raczej prowizorycznych kontaktów z ludźmi + ja. A tym 'ja' zazwyczaj się nie dzielę, bo jak już kiedyś wspomniałam, spotkać się mogę jedynie ze zmieszaniem, ignorancją, degustacją, czy zwyczajnym brakiem zrozumienia.

Przykładowo: kto rzeczywiście zrozumie sens i prawdziwą wagę moich słów, kiedy powiem, że uwielbiam wszystkie negatywne absorbujące emocje, bo fakt, że mogę się na nich skupić jest niezawodnym wyznacznikiem tego, że naprawdę one mnie dotyczą!
Nie wiem, czy wyraziłam się jasno;p
To inny przykład: nikt nie podzieli  mojej szczerej, rozsadzającej mnie radości, gdy powiem, że tak się cieszę, że moje włosy są dziś okropne, że każdy stoi w zupełnie inną stronę i wyglądam strasznie - w końcu mogę je głaskać i przeczesywać palcami i czuć, że naprawdę są!
Nikt nie będzie tarzał się ze śmiechu jak zażartuję, że kiedyś nie depilowałam nóg przez 8 miesięcy pod rząd(z wiadomych powodów:D)

I to naprawdę tak frustrująca i dołująca myśl, że nie mam z kim się podzielić tym wszystkim do czego co jakiś czas dochodzę, owijam się w swoją otoczkę normalności co sprawia, że czasem czuję się tak cholernie... kurczę... chyba nieszczęśliwa? Że nie mogę w stu procentach być sobą i cieszyć się tym co dostałam z powrotem, bo nikt nie zrozumie. A radość jest tak bardzo bardziej wdzięczna, gdy się ją z kimś dzieli.
I stąd moja niewiara w ludzi. I już szczerze mówiąc mam ich czasem wszystkich dość (są pewne wyjątki niewątpliwie;) ). Ostatnio przeczytałam bloga dziewczyny chorującej na chłoniaka ziarniczego, nie mogłam wprost uwierzyć, że ludzie, zwykli, anonimowi, randomowi ludzie pomogli jej uzbierać pieniądze na leczenie. Nie mogło mi się to zmieścić w głowie: "czyli istnieją ludzie, którzy są w stanie bezinteresownie pomóc?". To napełniło mnie niewymowną nadzieją!  SĄ!  NAPRAWDĘ SĄ!
Więc albo na ogół trafiam w złe miejsce o złym czasie, albo nie staram się/nie potrafię tego w ludziach zauważyć. Lub nie dałam nikomu szansy na to. Skreślałam po drobnym błędzie, jak tylko coś nie wpisywało się w moje oczekiwanie względem nich. Może być i tak.
Trudne to, naprawdę. Mam taką ochotę oderwać się, pobyć kilka miesięcy na jakiejś innej planecie, przemyśleć to wszystko i dopiero spokojnie tutaj wrócić, jak będę gotowa. Może powinnam była tak zrobić zamiast od razu po chorobie rzucać się w wir pracy maturalnej(wtedy wydawało mi się to idealnym rozwiązaniem - zająć czymś umysł). Teraz czuję, że potrzebuję odpoczynku. Po maju, wyjeżdzam w tropiki, popijając drinki z palemką, mocząc stopy w oceanie czytając książki nauczę się myśleć o niczym. Ta umiejętność przyda się bardzo na kolejne lata życia;)

Wracając do tematu dziewczyny, o której wcześniej wspomniałam - Marzeny. Nadal trwa owa zbiórka pieniądzy na jej leczenie (którego bógwiedlaczego nie może ufundować NFZ), więc, proszę, zajrzyjcie na jej blog, w którym są wszystkie szczegóły akcji(którego swoją drogą pisze genialnie) i przyłóżcie parę groszy do jej zdrówka!

A i polecam również głosowanie na bloga, którego założyła Ola Popowczak w konkursie na bloga roku! Szczegóły powinny pojawinny pojawić się na blogu(www.aleksandra-popowczak.blogspot.com

(Ja z udziału zrezygnowałam prawie od razu, gdyż nie chciało mi się bawić w jakieś promocje, czy inne bajery, a konkurowanie z innymi blogami o tej samej tematyce wcale mnie nie zajmuje.)

Co jeszcze... 
Wszystkim zdrowym zdrowia,
Wszystkim chorym też zdrowia!
Przyjemnie jest móc, jak to ja robię, porozwodzić się wreszcie nad tym jak "nieprzyjemnie jest być zdrowym" i ile trudności czeka na zdrowego człowieka. łeee.
Haha, oczywiście żartuję, trudno jest, przyznaję, ale zawsze radość codziennie rano, że wstaję i czuję mój ukochany różowy dywan pod stopami wszystko skutecznie rekompensuje;)

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Cancer memories

Tak sobie dzisiaj myślałam.
Choroba tak bardzo odziera z człowieczeństwa. Szczególnie nowotwór. Zależność od innych - każdy chory wie, jak podłym uczuciem jest, gdy nie jest się w stanie wykonać codziennych, fizjologicznych czynności. Jest się słabym, ludzie patrzą z litością, ze  współczuciem. Słabość drugiego człowieka onieśmiela i odrzuca. Odraża? Traci się całą atrakcyjność fizyczną i nie ma się głowy, by nadrobić ją tą mentalną. Jest się uwięzionym we własnym ciele, bez możliwości realizacji swoich marzeń, spełniania pragnień. Nie ma się wpływu na to co stanie się z ciałem kolejnego dnia, pozostaje jedynie wielka nadzieja, że może "jutrzejsze wyniki badań" okażą się dobre. Brak życia w społeczeństwie, brak perspektyw, brak pewności.
Strach. Ściskający gardło strach przed śmiercią "Jeśli mam umrzeć, to nie w takim stanie, nie łysa, leżąca w szpitalu, nie tak...".
I ta samotność! Wobec bólu, którego nikt za ciebie nie zniesie.
Minuty ciągnące się godzinami, godziny tygodniami, tygodnie miesiącami, czekanie na poprawę.
Uczucie, gdy nie poznaje się swojego odbicia w lustrze, które jest tak bardzo zmienione przez chorobę.
(Proszę sobie wyobrazić, że do tego wszystkiego dochodzi jeszcze zmaganie się ze służbą zdrowia)

Można by powiedzieć, że tak poważna choroba, jaką jest nowotwór odziera ze wszystkiego do tego stopnia, że nie pozostaje nic innego, niż położyć się, zamknąć oczy i czekać na werdykt: udało się, czy nie.
A, nieprawda! To jest najgorsze i najłatwiejsze co można zrobić. Czemu niektórzy dostają w prezencie od losu taką chorobę, a niektórzy nie - nie mam pojęcia.
Wiem jednak, że ludzka natura jest zwierzęca, a człowieczeństwo polega właśnie na zmaganiu się z fizjologią i instyntami. Droga przez chorobę do zdrowia z podniesioną głową - to zadanie chorego. Nie chorowanie!
Jest to więc walka nie tylko z samą chorobą i leczeniem, ale też z samym sobą.
Trzeba czasami otrzeć łezkę i zacisnąć zęby, żeby dać radę. Trzeba nieustannie dążyć do normalności, nawet jeśli to trudne.
Gdy wyglądałam okropnie, od razu też się tak czułam, więc robiłam wszystko, by wyglądać lepiej i poprawić swoje samopoczucie. To niezwykle ważne! Było to moją dewizą w okresie choroby i pomogło mi  niesamowicie. Rzecz w tym, że nie znoszę słabości i nie mogłam po prostu znieść, że mnie dotyczy. Nie znoszę ludzkich reakcji na słabość i nie chciałam mieć z nią nic wspólnego.

Natknęłam się ostatnio na różne zdjęcia z czasu choroby. Oto niektóre z nich:
(To, że wstawiam zdjęcia z łysą glacą jest oznaką tego, jaki dystans już do tego mam. Przez cały okres choroby NIKT oprócz najbliższej rodziny nie widział mnie bez włosów. Nigdy nie pokazałam się tak w szpitalu, raz tylko swojemu lekarzowi(RAZ!!!) )

z peruką i bez - dotarło do mnie, jak beznadziejne jest to, że makijaż i włosy robią 90% roboty(co wykorzystywałam przez prawie rok!)
(pierwsze piwko po leczeniu - myślałam, że umrę ze szczęścia - realizacja 8-miesięcznego marzenia)
Jednego dnia mogłam przebrać się za zdrową osobę, ciesząc się przepustką, dobrymi wynikami i odrastającymi rzęsami i brwiami, a następnego już musiałam leżeć w szpitalu poddając się kolejnemu cyklowi chemii -widać entuzjam
 Z serii - "siedzę w domu więc pobawię się w metamorfozy". Coś musiałam robić przez ten rok:p
Tak wyglądał mój standardowy dzień w okresie choroby. Miałam okropne problemy z odpornością po swojej chemii, więc nie było mowy o wyjściu z domu lub spotkaniu się z kimkolwiek.
 Przetaczankaaa. Apeluję do oddawania krwi! Osobiście skorzystałam z czyichś płytek i erytrocytów n - razy.(ojj,naprawdę hemoglobina poniżej 7tys. to już średnio przyjemna sprawa)
AAAA. Wstrząsająco łysa-ja. tamdaaamdaramm
Moja ukochana czapa, dzięki której czułam się względnie dobrze nawet w ekstremalnie krótkich - woooolno-odrastających włosach



A oto, jak wyglądam dziś. Widać upływ czasu na mojej głowie. I szaleństwo.


Idę po skierowanie na PET w ostatnim dniu lutego. Podobno ma nie być mojego lekarza przez prawie 3 miesiące i już czuję ten dziwny dyskomfort... 
A i - wszyscy powtarzają mi, żebym zgłosiła swój blog do konkursu "blog roku" - nie mam w nim szans, ale chciałabym, żeby ludzie czytali co piszę - może coś to w czyjeś życie wniesie:) więc chyba to zrobię, wtedy liczę na głosy!:)

A i chciałabym zrobić coś w kierunku propagowania i dążenia do normalności chorych na nowotwory młodych ludzi, mam pewien pomysł, ale to kiedy indziej.

BYEEE

wtorek, 7 stycznia 2014

New year, new year, neeeeeeew yeeeeeeeeeeeeeeeeaaaaaaaaaar

Jako, że nadszedł całkiem Nowy Rok, staram się otworzyć całkiem Nową Książkę.
Chciałam napisać, że otwieram nowy rozdział, ale to zdecydowanie za mało, potrzebuję czegoś bardziej odrębnego, niż tylko rozdział. Naprawdę potrzebuję drastycznego końca całej tej "chorej" historii.
A jednak się nie da, jednak ta historia jest już częścią mnie, w pewnien sposób trwa nadal, a Nowy Rok wcale nic nie zmienia.

Nie czuję upływu czasu prawie w ogóle. Czas chyba nie koi w tym wypadku, co dziwne. Upływ czasu od choroby dostrzegam jedynie w tym jak traktują mnie bliscy(oni już zapominają), w tym, że wyrzuciłam stare maseczki jednorazowe, które nosiłam, gdy nie miałam odporności, lub znalazłam jakieś przeterminowane leki, które brałam przy sterydach(oczom nie wierzyłam, że minął termin ważności! "przecież brałam je......... no tak - rok temu") a także w tym, że za parę dni skończę 19 lat, a przecież ciągle czekam na 18stkę. Więc z jednej strony czas stanął w miejscu, a z drugiej zestarzałam się o dobre kilka lat.
Szczerze mówiąc, mam tego po prostu dość. Nieustanna myśl przyćmiewająca codzienność, relacje, myślenie - 'TO". Czy będę musiała się tak męczyć z tym ciężarem do końca życia? Męczę się patrząc na ignorancję ludzi.
I nie podoba mi się to uczucie odrębności i inności. Chcę wrócić do bycia sobą sprzed choroby.
Narzuciła mi się taka metafora, gdy na mojej choince w te święta zepsuły się lampki. Był już chyba styczeń, ale mimo to znalazłam w jakimś niszowym sklepie nowe i naprawdę się namęczyłam, żeby je założyć. Przy każdym, nawet najdelikatniejszym dotknięciu choinki spadała fala igieł. Próbowałam robić to jak najdelikatniej, lecz wciąż igły spadały i spadały, a gdy skończyłam, pod choinką leżał pokaźnej grubości zielony dywanik. Zapaliłam lampki i posprzątałam igły i choinka znów wyglądała jak nowa. Wystarczyło jednak jej dotknąć, by igły znów bezlitośnie spadły pozostawiając nagą kolejną gałąź.
Nie mogłam się oprzeć wewnętrznemu stwierdzeniu: Zupełnie jak ja.

A jeśli chodzi o tegoroczne święta, to jednak było dla mnie w nich coś smutnego. Może właśnie ta świadomość, że czuję, że różnią się od tych jeszcze zanim zachorowałam.

Tęsknię za tym bezpieczeństwem i beztroską, które dla mnie były zarazem dzieciństwem. Świat naprawdę jest niezrozumiały, a życie okrutne. Nie chcę pogrążyć się w jakimś nierealnym ubolewaniu nad tym co minęło.
W moich rękach to, by sprawić, że powiem "Teraz jest inaczej, niż kiedyś, ale lepiej." Muszę koniecznie wyciągnąć z tej choroby coś pozytywnego, żeby znów uwierzyć w cud życia. A Ty Nowy Roku mi w tym pomożesz!

No, to pracuję nad tym dalej. Jeśli chodzi o akualności - matura, matura, matura i ciężka pracana wyniki godne studiów medycznych. I rosnące włosy, które kręcą się zupełnie bardziej, niż jak tego się spodziewałam - myślałam, że jak krótkie włosy robią się długie to zaczynają się 'kłaść' a moje po prostu robią na mojej głowie coraz większą KULĘ. Której w nic innego nie da się ułożyć! Rośnijjjjjjjjjcccccccccieeeeeeeeee, rośnijcieee
Muszę też zapisać się do swojego lekarza i ustalić, kiedy kolejny PET - podobno koniec lutego, zobaczymy.

Happy New Year ;)