Gdzieś usłyszałam dzisiaj (zapewne w
telewizji, bo od kiedy wyszłam do domu, nic innego nie robię) jak
ktoś wypowiedział się: „Życie mnie tak doświadczyło, że już
niczego się nie boję i wiem, że wszystko przetrwam”.
Chyba powinnam się utożsamiać z tą
osobą.
Nic bardziej mylnego.
Właśnie przez to, przez co przeszłam
zaczęłam się bać. Od poniedziałku jestem w domu. Pomijając ból
głowy, który zmusza mnie do przebywania praktycznie ciągle w
pozycji leżącej(ale to u mnie standard przy sterydach.. i tak nie
jest tak źle jak ostatnim razem), pobyt w domu wcale nie jest
odskocznią i namiastką normalnego życia. Ciągle martwię się, że
przy spadku wyników dostanę gorączki (a spadek powinien nastąpić
już niebawem) i będę musiała wracać do szpitala na tygodniowe
antybiotyki. Najgorszy strach jest jednak przed tym, że nagle znów
poczuję ucisk, ból, ukłucie w klatce piersiowej... cokolwiek.
Potrafię przeleżeć pół godziny robiąc głębokie wdechy,
upewniając się, że na pewno NIC nie czuję. Ciągle jednak wydaje
mi się, że coś jest nie tak. To już paranoja. Ale coś czego boję
się najbardziej to to, że cokolwiek może pójść nie tak i że
będę musiała przechodzić przez to choć o jeden dzień dłużej.
Te 3 pozostałe miesiące są już skrajem mojej wytrzymałości.
Właśnie ten strach nie pozwala mi czuć się w domu, jak w domu.
Cieszyć tym, że wreszcie jestem gdzie indziej, niż w szpitalnym
łóżku, że mogę wstać i wybrać sobie z lodówki to na co mam
ochotę lub obejrzeć ulubiony film. Fakt jest bowiem taki, że nawet
dla lekarzy zachowanie takiej choroby jest nie do przewidzenia. Stąd
te ciągłe kontrole. Stąd chemia pomimo braku żywych komórek
nowotworowych. Nikt nie może dać mi pewności, że skończyłam
całą tę historię. Wcale jednak nie oznacza to, że mam jakieś
pesymistyczne myśli. Całym sercem wierzę, że to koniec, żadnego
innego scenariusza nie zakładam. Mimo, że myślałam, że wraz z
dobrymi wynikami strach zniknął, to ciągle gdzieś jest.
Chcę wymazać to z pamięci. Chcę
zapomnieć, że w ogóle poznałam uczucie jakim jest realny strach
przed śmiercią.
Nie chcę musieć być silna, radzić
sobie z przeciwnościami losu. Nie muszę czuć dumy z powodu tego co
przeszłam, że dałam radę. Chciałabym wstać rano, zjeść
śniadanie, iść do szkoły, skupić się na maturze. Żeby było
normalnie, jak kiedyś.
Czego więc uczą takie doświadczenia?
Jak na razie stwierdzam, że niczego.(Z naciskiem na „jak na
razie”, może po prostu minęło jeszcze zbyt mało czasu, żebym
to dostrzegła). Po co są takie doświadczenia? Po nic. Dostrzegać
piękno i detale życia potrafiłam już przed chorobą. Naprawdę
muszę dojść do smutnego wniosku, że jesteśmy niczym innym jak
żywymi organizmami, którymi żądzą procesy biologiczne, a to co
się dzieje raczej nie ma żadnego głębszego sensu, czy przyczyny.
Ot, zwykłe zbiegi okoliczności.
Wracając więc do tego, co usłyszałam
w telewizji: ja bym powiedziała raczej „Życie tak mnie
doświadczyło, że teraz na każdym kroku boję się, że wszystko
mogę stracić”.
Kochana towarzyszko niedoli, noszę( a właściwie dźwigam) to samo brzemię, co Ty, ale mam nadzieję, że jak najszybciej i Ty i ja zapomnimy o tym koszmarze. Zastanawianie się i obawianie i tak nam nic nie przyniesie, ŻYJMY WIĘC!
OdpowiedzUsuńjakby jutra miało nie być...
Wojowniczko, wrzuć jakiś post, żebyśmy wiedzieli, że wszystko jest w porządku! :) Buziaki
Na to potrzeba czasu, ale zapomnimy:) Już wrzuciłam, masz rację - zbyt długo nie pisałam! Żyjmy, żyjmy i róbmy to BARDZIEJ niż przed tym cholernym chłoniakiem. Hugi!:)
OdpowiedzUsuń