czwartek, 7 marca 2013

***


Gdzieś usłyszałam dzisiaj (zapewne w telewizji, bo od kiedy wyszłam do domu, nic innego nie robię) jak ktoś wypowiedział się: „Życie mnie tak doświadczyło, że już niczego się nie boję i wiem, że wszystko przetrwam”.
Chyba powinnam się utożsamiać z tą osobą.
Nic bardziej mylnego.
Właśnie przez to, przez co przeszłam zaczęłam się bać. Od poniedziałku jestem w domu. Pomijając ból głowy, który zmusza mnie do przebywania praktycznie ciągle w pozycji leżącej(ale to u mnie standard przy sterydach.. i tak nie jest tak źle jak ostatnim razem), pobyt w domu wcale nie jest odskocznią i namiastką normalnego życia. Ciągle martwię się, że przy spadku wyników dostanę gorączki (a spadek powinien nastąpić już niebawem) i będę musiała wracać do szpitala na tygodniowe antybiotyki. Najgorszy strach jest jednak przed tym, że nagle znów poczuję ucisk, ból, ukłucie w klatce piersiowej... cokolwiek. Potrafię przeleżeć pół godziny robiąc głębokie wdechy, upewniając się, że na pewno NIC nie czuję. Ciągle jednak wydaje mi się, że coś jest nie tak. To już paranoja. Ale coś czego boję się najbardziej to to, że cokolwiek może pójść nie tak i że będę musiała przechodzić przez to choć o jeden dzień dłużej. Te 3 pozostałe miesiące są już skrajem mojej wytrzymałości. Właśnie ten strach nie pozwala mi czuć się w domu, jak w domu. Cieszyć tym, że wreszcie jestem gdzie indziej, niż w szpitalnym łóżku, że mogę wstać i wybrać sobie z lodówki to na co mam ochotę lub obejrzeć ulubiony film. Fakt jest bowiem taki, że nawet dla lekarzy zachowanie takiej choroby jest nie do przewidzenia. Stąd te ciągłe kontrole. Stąd chemia pomimo braku żywych komórek nowotworowych. Nikt nie może dać mi pewności, że skończyłam całą tę historię. Wcale jednak nie oznacza to, że mam jakieś pesymistyczne myśli. Całym sercem wierzę, że to koniec, żadnego innego scenariusza nie zakładam. Mimo, że myślałam, że wraz z dobrymi wynikami strach zniknął, to ciągle gdzieś jest.
Chcę wymazać to z pamięci. Chcę zapomnieć, że w ogóle poznałam uczucie jakim jest realny strach przed śmiercią.
Nie chcę musieć być silna, radzić sobie z przeciwnościami losu. Nie muszę czuć dumy z powodu tego co przeszłam, że dałam radę. Chciałabym wstać rano, zjeść śniadanie, iść do szkoły, skupić się na maturze. Żeby było normalnie, jak kiedyś.
Czego więc uczą takie doświadczenia? Jak na razie stwierdzam, że niczego.(Z naciskiem na „jak na razie”, może po prostu minęło jeszcze zbyt mało czasu, żebym to dostrzegła). Po co są takie doświadczenia? Po nic. Dostrzegać piękno i detale życia potrafiłam już przed chorobą. Naprawdę muszę dojść do smutnego wniosku, że jesteśmy niczym innym jak żywymi organizmami, którymi żądzą procesy biologiczne, a to co się dzieje raczej nie ma żadnego głębszego sensu, czy przyczyny. Ot, zwykłe zbiegi okoliczności.

Wracając więc do tego, co usłyszałam w telewizji: ja bym powiedziała raczej „Życie tak mnie doświadczyło, że teraz na każdym kroku boję się, że wszystko mogę stracić”.  

2 komentarze:

  1. Kochana towarzyszko niedoli, noszę( a właściwie dźwigam) to samo brzemię, co Ty, ale mam nadzieję, że jak najszybciej i Ty i ja zapomnimy o tym koszmarze. Zastanawianie się i obawianie i tak nam nic nie przyniesie, ŻYJMY WIĘC!
    jakby jutra miało nie być...
    Wojowniczko, wrzuć jakiś post, żebyśmy wiedzieli, że wszystko jest w porządku! :) Buziaki

    OdpowiedzUsuń
  2. Na to potrzeba czasu, ale zapomnimy:) Już wrzuciłam, masz rację - zbyt długo nie pisałam! Żyjmy, żyjmy i róbmy to BARDZIEJ niż przed tym cholernym chłoniakiem. Hugi!:)

    OdpowiedzUsuń