poniedziałek, 19 stycznia 2015

Twenty

Nie mogę uwierzyć, że tak dawno ostatnio pisałam!

Przez okres mojej "nieobecności" przybyła mi jedna cyfra w liczbie lat, piszę więc już jako dwudziestolatka, co jest dla mnie tak samo dziwne, jak fakt, że od zakończenia leczenia mija już półtora roku. Zegar odmierzający upływ czasu w mojej głowie zatrzymał się zdecydowanie gdzieś pomiędzy maturą a diagnozą, a więc zdecydowanie czuję się bardziej na te siedemnaście, niż okrągłe, nie 'naste' 20.

Wszystko jednak zmierza bardziej ku przodowi(gdzie jest przód, gdzie jest tył), ponieważ z Nowym Rokiem nastały moje postanowienia, które chyba po raz pierwszy w życiu realizuję. To było konieczne. Muszę przyznać, że dopiero teraz odczułam, jak bardzo ciężkie zadanie sobie sama postawiłam.
Po terapii, izolacji, odspołecznieniu, nie wspominając o fizycznym wycieńczeniu-nie dałam sobie czasu na relaks. Nie widziałam jednak za bardzo możliwości pójścia inną drogą, gdy odzyskawszy swoje zdrowie zastałam pustą przestrzeń, która następuje po zakończeniu pewnego etapu życia młodego człowieka i która jednocześnie zmusiła mnie do szybkiej odpowiedzi na pytanie: "Co dalej i co chcę w życiu robić?" Domyślam się, że chyba łatwiej jest, gdy ktoś po walce o życie wraca do "starych", znajomych realiów i powoli na nowo je odkrywa, z każdą chwilą ciesząc się, że dane mu było wyzdrowieć i kontynuować to co zostało mu przerwane. Mój rocznik przeszedł już do historii szkoły zatytułowany jako absolwenci owego roku a znajomi mieli już napisane matury.
Nikt nie poczekał.

Decyzję podjęłam bardzo spontanicznie, nie była przemyślana i przeanalizowana, natomiast motywowana przez niezwykle silną potrzebę sprawiania, by moje życie było takie, bym nigdy nie mogła niczego żałować. Potrzeba ta generowała taką siłę, że nie widziałam  żadnych przeciwskazań, żadnych barier, wiedziałam, że jeśli czegoś chcę - wystarczy, że to zrobię. Tak oto znalazłam prywatną szkołę, która zgodziła się na przyjęcie mnie do innego, niż nieukończony przed chorobą profilu klasy, mianowicie: biologiczno-chemicznego. Tak oto postawiłam pierwszy krok do zdania egzaminów, które otworzą mi bramę do wymarzonego uniwersytetu medycznego.
Słuchajcie, marzę o tym z dnia na dzień coraz bardziej. Jestem pewna, że wybierając liceum i profil kształcenia pięć lat temu podjęłam złą decyzję decydując się na tę humanistyczną. Już od najmłodszych lat zafascynowana byłam zawodem lekarza, miałam cały zestaw 'młodego doktora'-rozkładałam godzinami puste opakowania po lekach i wypisywałam fikcyjnym pacjentom recepty i rozpoznanie. Jestem pewna, że do wyobru liceum skłoniło mnie zwykłe lenistwo tłumaczone fascynacją polską literaturą i darem do języków.(które przecież równolegle trwają i są rozwijane do dziś!). Choroba pomogła mi zawrócić z drogi, którą szłam i która była niewątpliwie błędna i gdybym nie zachorowała - nigdy nie zmieniłabym tak bardzo swoich preferencji przedmiotów zdawanych na egzaminie. Jestem w stu procentach pewna, że TO JEST TO i decyzja ta jest jak najbardziej w zgodzie ze mną. Cieszy mnie to, że mówię to wciąż po takim czasie i że nie była ona podjęta pochopnie i pod wpływem silnych emocji po dość traumatycznej walce o życie.
Wiedząc już to wszystko i robiąc co się da, by zrealizować swój plan, muszę przyznać, że jest mi cholernie ciężko.
Zapomniałam już czym jest to 'normalne życie'. Domyślam się, że dowiem się jak już rozpocznę edukację na uczelni medycznej. Normalne życie jest chyba w największej części życiem w jakiejś zorganizowanej społeczności i zajmowaniem w niej jakiegoś miejsca. 
Tymczasem, ja już trzeci rok(jezus!) jestem bardzo, ale to bardzo z dala od czegoś takiego. Jeden rok z tych trzech spędziłam głównie w szpitalu i w domu - i przez brak odporności i przez własną awersję do ludzi. Kolejny rok spędziłam tak naprawdę prawie nieustannie się ucząc, pojawiając się w szkole na wybranych zajęciach. I ten który trwa - również ucząc się z przerwą na kilkadziesiąt godzin miesięcznie spędzonych na pracy. Na domiar złego mieszkam zupełnie sama, co daje mi idealne warunki do nauki, ale i przytłacza niesamowicie chwilami.

Tak oto wygląda mój "powrót do normalności" po chorobie. Czekam i czekam, aż zamknę ten etap bycia zawieszoną we wspomnianej "pustej przestrzeni". Chciałabym zacząć już zauważalnie iść do przodu, poczuć upływ czasu, nie tylko widząc kolejne cyferki w swoich latach. 
Jeżeli chodzi o moje życie wśród ludzi i kontakty z nimi - to jest temat na kolejny wpis na pewno, gdyż jest to temat szalenie trudny dla mnie i chciałabym go odpowiednio wyczerpać, jeśli już zabiorę się za niego. 
Póki co, jak wspomniałam - od Nowego Roku wprowadziłam zmiany. Otwieram się na ludzi, mam na myśli 'głębsze' otwieranie się, pozwalające na zbudowanie wreszcie jakiejś bliższej relacji bez nieustannego obwiniania drugiej osoby za to, że: "nic nie rozumie." 

Ja się muszę nauczyć na nowo beztroski. Od choroby ciągle wszystko planuję, analizuję, dręczę się - skupiam się na sobie i sama siebie męczę tym wszystkim!
Ciężko bardzo tak nie robić, po tym jak straciłam panowanie nad życiem i tak się tego stanu przestraszyłam, że dzisiaj chciałabym wszystko mieć idealnie w każdej dziedzinie na swoim miejscu. Wiemy jednak wszyscy, że tak się nigdy nie da.

I tak myślę - jakby było mi łatwo gdybym nie musiała być tak cholernie uparta i gdybym bez wyrzutów sumienia i stłamszonej ambicji była w stanie pójść na łatwiznę. Wybrałabym sobie jakieś przyjemne, praktyczne studia - egzaminy mam zdane na takim poziomie, że mogłabym się dostać na różne fajne kierunki(tylko na medycynę tak nie starcza!). Bawiłabym się w studiowanie, mieszkałabym ze znajomymi, imprezowałabym ile się da. A ja wolę siedzieć sobie 'w pustelni' pracując na resztę lat mojego życia ucząc się rzeczy, które poznawane po raz drugi nie są już ani trochę interesujące. Inwestuję? Nie szkoda czasu? W końcu tak mało go mamy? Naprawdę, często ostatnio zadaję sobie te pytania, bo powiem Wam, że chyba nie ma bardziej trawiącego i przygnębiającego uczucia, niż samotność.

Pozdrawiam ciepło,
Katarzyna

(z koleżanką z pracy :D tak, spożywam fastfooda, którego nie raz sama zakwalifikowałam do czarnej listy czynników rakotwórczych, zgroza!)