piątek, 4 października 2013

New beginning

Otworzyłam oczy. Żadna myśl nie przemknęła przez moją świadomość. Wciąż spałam. Sięgnęłam jedynie po zegarek, żeby sprawdzić, która godzina: 8:08. Zerwałam się w ułamku sekundy z łóżka. Natychmiast poczułam paraliżujący chłód. Spojrzałam za okno: wiatr unosił oderwane wcześniej z drzew czerwono-złociste liście, w pewnym momencie upuszczał je i wtedy zaczynały swobodnie opadać na ziemię tworząc złocisty, wilgotny, jesienny dywan. Wszystkie te wrześniowe uroki zostały przysłonięte jednak myślą: "Na dworze musi być tak cholernie zimno!". Zaczęłam biegać po mieszkaniu, jedną ręką pakując torbę, drugą myjąc zęby, z rajstopami podciągniętymi jedynie do kolan. Spojrzałam w lustro, włosy sterczały mi na wszystkie strony, oprócz tej na której widocznie przespałam noc-tu były idealnie przyklepane do głowy. Bezskutecznie próbowałam okiełznać je dłonią. W końcu dałam za wygraną i założyłam czapkę. Byłam okropnie spóźniona. Nienawidzę być spóźniona. "Czy ja naprawdę nie mogę chociaż raz wstać o porze, która pozwoli mi na bezstresowe ubranie się, zjedzenie śniadania, przeczytanie artykułu w porannej gazecie?" Zrezygnowana dokończyłam w tempie ekspresowym resztę czynności i wybiegłam na dwór. Na klatce rozsypały mi się rzeczy z torby, bo zapomniałam jej zasunąć. Zamknąwszy drzwi od klatki przypomniało mi się, że zostawiłam w domu telefon i musiałam po niego wrócić. W końcu wybiegłam i skierowałam się na przystanek. Mój autobus właśnie przejechał obok mnie. Było to dla mnie bodźcem do przyspieszenia biegu. Ostatkiem sił dobiegłam do zamykających się drzwi, które na szczęście po naciśnięciu przycisku ponownie się otworzyły. Łapałam oddech kolejne dwa przystanki, na trzecim już musiałam wysiąść. Wyszłam i poczułam na twarzy zimne kropelki wody. Za chwilę już lał deszcz. Zmusił mnie on do ponownego biegu. Wbiegłam do szkoły spóźniona półtorej godziny.
Zazwyczaj w biegu, zazwyczaj zamyślona, w króciutkich nieukładających się włosach, zazwyczaj z zeszytem, studiując uważnie notatki - zazwyczaj z chemii lub biologii. Trudno mi uwierzyć, że to opis mnie i jednego dnia z mojego życia.

Minął wrzesień. Obcy ludzie nie przyglądają mi się, jestem już jedną z nich. Rozmawiam w sklepie ze sprzedawczynią o pogodzie, z panem w kiosku o drogich biletach, z osobami w klasie o tym, jak dużo na jutro trzeba przygotować.
Kto by pomyślał, że powierzchownie zwykła, zdrowo wyglądająca osoba, nosi ze sobą takie brzemię doświadczeń. Nie ukrywam, na początku nie było łatwo. Czułam się, naprawdę idealną metaforą tu będzie- jak kamień rzucony do bezkresnego oceanu. Codzienność mnie przytłaczała. Widok beztroskich ludzi budził niechęć, gorycz, poczucie niesprawiedliwości. Czułam potrzebę krzyknięcia im w twarz, że nic nie wiedzą, że nic nie rozumieją. Czułam, że jestem inna. Gorsza. Naznaczona piętnem. Tonęłam. Cierpiałam. Rzeczywistość mnie bolała. Zadawałam sobie pytanie: "Czy było warto, tak o to wszystko walczyć?". 
Najgorsza jednak jest ta gorzka, nie dająca mi wejść w żadne normalne nowe relacje myśl: "Boże. Nigdy nie zrozumiesz. Nawet nie chcesz zrozumieć, bo się boisz. Żałosne" .Podczas choroby świadomie i celowo odsuwałam od siebie ludzi, dopuszczając jedynie najbliższych. 
Nieustanna praca nad psychiką daje efekty. Powyższe uczucia stają się coraz mniej intensywne. Zaczynają dawać mi żyć. Często zauważam rzeczy, których nigdy przed chorobą bym nie zauważyła. A to pięknie padające promienie światła przez gałęzie drzew, a to zapach żelu pod prysznic, a to smak zwykłej kanapki z żółtym serem... Czasem po prostu przyglądam się temu co mnie otacza i mimowolnie uśmiecham się, ciesząc się, że mogę być tego wszystkiego jakąś częścią.
Zastanawiam się ciągle, co było trudniejsze - czy przejście przez tę chorobę, czy powrót do życia. Stwierdzam, że powrót do życia. Zmierzenie się ze światem, dostrzeżenie, że świat jest tak bardzo niedoskonały, tak bardzo nie mamy na nic wpływu i tak niewiele od nas - marnych istot zależy. Życie z większą perspektywą, większą wiedzą na jego temat, nie czyni go łatwiejszym. Sprawia, że jest cholernie, cholernie trudne. Powoli jednak uczę się z tym żyć i nie oceniać innych tylko dlatego, że nie dane im było poznać tego co ja. Jeszcze trochę.
Ach, tak więc pracy w moim życiu jeszcze więcej, niż ostatnio! Pracuję i nad wymarzonym wynikiem z matur, jak i nad psychiką. Robię kolosalne postępy w obu dziedzinach:)
A MOJE WŁOSY! Czy wy to widzicie, co wyrosło na mej głowie? 
Jak wspaniale jest, gdy ma się co "nie układać" i jest co myć i przeczesywać, YAAYY!!! 
Kurczę, nie ujęłam nawet połowy tego, co chciałam dziś przekazać. Mam nadzieję, że nie wyszło jakoś pesymistycznie. Ja naprawdę, naprawdę jestem teraz szczęśliwa. Po prostu szczerze cieszę się, że żyję! Jeszcze nie żyje mi się w pełni normalnie, ale jak już dojdę do wprawy w codzienności, będę przeżywać ją pełniej niż kiedykolwiek :)
A teraz parę zdjęć, z moimi szaleńczymi włosami w roli głównej:




Ps. Z racji tego, że zauważyłam, że lepiej nowym ludziom nie mówić o przebytej chorobie, gdyż ich to odsuwa, po prostu napełnia ich jakimś lękiem, którego nie będę krytykować, jest to zrozumiałe - postanowiłam, nie mówić o tym wszystkim nowopoznanym ludziom. Wynika z tego wiele zabawnych sytuacji, np. jedna dziewczyna podeszła do mnie i zaczęła mówić coś o włosach, że widziała na fb, że miałam taką ŁADĄ GRZYWKĘ I PROSTE GRUBE WŁOSY i że ona kiedyś miała tak samo obcięte włosy i generalnie ładnie mi tak było, ale oczywiście teraz mi jeszcze lepiej w takich krótkich, ale jestem mega odważna, że tak sobie obcięłam...  Przecież nie odpowiedziałabym jej "ale... to była peruka" chociaż miałam niesamowitą ochotę! Sądzę po prostu, że takie zachowanie zapewnia komfort i mnie i innym. Co by dało nagłaśnianie tego? Zresztą, niech obce osoby mnie nie utożsamiają z tą chorobą, O NIE! Już wolę być "osobą z temperamentem, która była na tyle odważna, że obcięła sobie długie proste włosy z grzywką na taką długość". Sounds good.

_______________________________________________________

Chciałabym poświęcić parę słów osobie, którą poznałam za pośrednictwem blogów. Mówię o Oli, która napisała do mnie parę miesięcy temu, pełna optymizmu, chorująca na białaczkę, niesamowicie silna i nad wyraz dojrzała 15stolatka. Miała w sobie tę samą chęć życia, którą ja miałam podczas choroby, miała więcej planów niż niejeden zdrowy człowiek i pewność, że te plany zrealizuje. Odeszła. Nie wytrzymała wyniszczającego leczenia. Nie będę zadawać pytań  "W jakim celu?" "Dlaczego" "Czemu akurat ona" Bo odpowiedzi i tak nigdy nie uzyskam. Cieszę się, że mogłam ją poznać zanim odeszła. I że mogłam sprawić jej radość wysyłając jej swoją perukę.
Nadal jestem taka nijaka i obijam się niesamowicie...Ale humor poprawił mi prezent od Kasi:)
Otóż to siedzę sobie rano...myślę co bym zjadła ,a tu przyjechała paczuszka z nową fryzurą:) taka uhahana jestem ,bo mogłabym nawet powiedzieć ,że sama siebie bym nabrała ... DZIĘKUJĘ KASIU ! <3 Odwdzięczę się:) (www.aleksandra-popowczak.blogspot.com)
Zapamiętam ją do końca życia. Była wspaniałą osobą. 

Mam plan. Zrobię wszystko, by przyczynić się do innowacji w leczeniu antynowotworowym. Obiecuję.