piątek, 4 lipca 2014

How to succeed

W maju tamtego roku zajrzałam na stronę uniwersytetu medycznego klikając w zakładkę 'rekrutacja'. Przyjrzałam się wymaganym przedmiotom na egzaminie maturalnym i jęknęłam z rezygnacją.
W końcu dwa lata liceum spędziłam w klasie z wiodącym językiem polskim, wosem i historią: "Niemożliwe, bym nauczyła się teraz w rok chemii i biologii na poziomie rozszerzonym."
Nie zastanawiając się dłużej, zamknęłam stronę, lecz moje myśli nadal wędrowały w kierunku wydziału lekarskiego. Wielka decyzja, której każdy musi dokonać w liceum dotycząca całej przyszłej życiowej drogi człowieka zaczynała nabierać kształtów w mojej głowie, by po kilku dniach nie dawać mi spokoju.
Przyjęłam ostatnią chemioterapię, ostateczny wypis ze szpitala i i zapewnienie od lekarzy, że właśnie odzyskałam swoje życie.
Zadałam sobie kluczowe pytanie: Co dalej?
Odpowiedź usłyszałam od razu: Zostanę lekarzem.

Po powrocie wartości krwi do normalnych parametrów po chemii - czyli po jakiś dwóch tygodniach, udałam się na pierwszą w życiu lekcję chemii. Nigdy dotąd nie zajmowałam się tym przedmiotem na poziomie ponadgimnazjalnym - przed chorobą stroniłam od wszystkich przedmiotów wiążących się z matematyką, czy nadmiernym myśleniem. Nauczyciel, do którego się udałam podjął się przygotowania mnie do matury z chemii przez rok zapowiadając jednak, że jeżeli rzeczywiście mam motywację, to powinno się udać, ale czeka mnie ciężka praca. Zaczęłam od zupełnych podstaw, od budowy atomu, pisania wzorów najprostszych związków chemicznych, podstawowych reakcji. Po pierwszej lekcji Nauczyciel stwierdził, że czeka mnie jeszcze cięższa praca, niż przypuszczał.
Od tamtego dnia w każdym tygodniu poznawałam nową część tajemniczej, jak dotąd dla mnie nauki, by codziennie robić dziesiątki zadań na określony temat. 
Za biologię zabrałam się sama, wszak to sama wiedza teoretyczna, nie potrzeba więc nikogo, kto by mi to wykładał.
Obie nauki spodobały mi się w takim stopniu, że zreflektowałam się, że po raz pierwszy czerpię rzeczywistą satysfakcję z uczenia się. To musiało być więc to, co chcę robić!
Po tygodniu zorientowałam się, że muszę załatwić formalności związane z przeniesieniem się klasy humanistycznej do tej o profilu biologiczno-chemicznym. Zadzwoniłam do swojego liceum i usłyszałam od dyrektorki, że zupełnie nie ma najmniejszej możliwości na zamianę profilu w ostatniej klasie. "To niedorzeczne. Ty, dziewczyno, chyba oszalałaś. Szkoda Twojego czasu na naukę, bo niewykonalne jest zrealizowanie w rok programu z dwóch lat i bycia na bieżąco jeszcze z materiałem z klasy trzeciej. Nie bez powodu liceum trwa trzy lata!!!" 
Poinformowałam Panią, że niestety, ale nie wyobrażam sobie powrotu do klasy humanistycznej i że nie będę robić w życiu na pewno nic innego, więc mimo wszystko spróbuję. Złożyłam podania do kilkunastu liceów warszawskich z prośbą o przyjęcie do klasy biologiczno-chemicznej, gdyż zmieniły się moje aspiracje na przyszłość. Wręczałam je dyrektorom szkół osobiście, pamiętam, jak potworny upał był tamtego dnia i jak gorąco było mi wtedy w mojej wspaniałej peruce. Nie napisałam w podaniu, że przeszłam przez nowotwór a moja bujna peruka nie dała możliwości domyślenia się, że pod nią kryje się łysa, spocona głowa. Wszystkie podania odrzucono. Niejednokrotnie oddano mi je bez przeczytania ze słowami: "Nie marnuj mojego czasu, dziewczyno."
Ostatnią nadzieją była szkoła prywatna, z którą już miałam styczność w w pierwszej klasie. Porozmawiałam z dyrektorką, z nauczycielami, opowiedziałam swoją historię, pokazałam ile materiału zrealizowałam samodzielnie - i zostałam przyjęta pod warunkiem napisania testów kwalifikujących.
Resztę wakacji mogłam już spokojnie poświęcić na dalszą część materiału. Przerażała mnie ilość działów z biologii. Rozpisałam sobie cały harmonogram - biologia 5h dziennie na realizację nowego działu i około 1h na powtórkę poprzednich. I tak codziennie. Chemia - zajęcia raz w tygodniu z nauczycielem, 3h dziennie zadania i powtórka. I tak codziennie. Aż do 1 września.
Mając w większości zrealizowany materiał z dwóch pierwszych lat liceum zaczęłam realizować na bieżąco, tokiem szkolnym materiał trzeciej klasy. W przerwach powtarzałam poprzednie działy. Dużo ulatywało mi z głowy. Wiele rzeczy mieszało się ze sobą. Zapisałam się na renomowany kurs z biologii, mający być najlepszym w Warszawie. Rzeczywiście, niesamowicie organizował wiedzę i motywował do nauki, ponadto nauczyłam się jak przekładać wiedzę na zadania maturalne, do których potrzebne jest specyficzny tok rozumowania i używania "słów-kluczy".

Rok szkolny trwał, dzień za dniem mijał. Czas się kurczył, pozostawało coraz mniej miesięcy do maja - do egzaminu z chemii i biologii.
W pewnym momencie czas wolny zniknął zupełnie, czas na rozrywkę i relacje z innymi przestał prawie istnieć już wcześniej. Pomiędzy przeglądaniem notatek i rozwiązywaniem zadań zauważałam zmiany w swoim organizmie - powolne budzenie się do życia - rośnięcie włosów, rzęs, brwi, coraz lepsze wyniki krwi, coraz lepsze samopoczucie. Co kilka miesięcy przeżywałam nieopisany stres związany z odbieraniem wyniku PET, jako potwierdzenie, czy to co robię rzeczywiście ma sens - czy moja przyszłość rzeczywiście istnieje i czy warto aż tak się jej poświęcać.
Minęła zima, zaczęło być coraz cieplej, stres coraz bardziej ściskał mnie za gardło. 
Presja. Presja. Presja.
Trzy miesiące do matury. Dwa miesiące do matury. 20 dni do matury.
"Po co mi to było." "Nie zdążę". "Co ja sobie wymyśliłam."
Pamiętam, gdy jeszcze zimą zrobiłam pierwsze próbne egzaminy z chemii i biologii - z biologii dostałam 60% a z chemii 32%. Nie musiałam nawet patrzeć na progi na wymarzone studia, by wiedzieć, że mój poziom odbiega drastycznie od tego, który musiałabym osiągnąć.
Na miesiąc przed maturą zaczęłam już czuć się fizycznie i psychicznie wykończona, lecz rekompensowane to było coraz lepszymi wynikami z próbnych egzaminów - z chemii zaczęłam uzyskiwać około 60 procent a z biologii dobijałam nawet do 80. Zaczęłam być naprawdę dobra z chemii, co cieszyło mojego Nauczyciela a mi sprawiało wiele przyjemności.
Robiłam co mogłam, do ostatniego dnia. 

W przeddzień maratonu maturalnego byłam zupełnie wykończona i przerażona. Stres dał się we znaki i obudziłam się z potwornym bólem gardła, mięśni i gorączką.
Byłam załamana! Na szczęście pierwszym tygodniem matur były te oczywiste podstawy, a więc nie odbiło się to zupełnie na wynikach z tych przedmiotów, miałam czas na wyzdrowienie do najważniejszych egzaminów mających odbyć się za tydzień. 
Ten tydzień był koszmarny. Musiałam na dłuższe egzaminy brać środki przeciwgorączkowe, bo ich działanie "nie starczało" na cały.

Na szczęście na moje długo wyczekiwane egzaminy samopoczucie miałam już znośne i napisałam wszystko, wszystko co umiałam.

Po maturach wróciłam do rodzinnego domu i spędziłam bite trzy tygodnie na dosłownie NICZYM. Wstawałam bardzo późno, czytałam książki i nie myślałam o wynikach matur, o chorobie, po prostu odpoczywałam. Ogarnął mnie błogi spokój. Spokój, którego nie dane mi było doświadczyć przez ostatnie dwa lata. Poczucie, że nic na jutro nie trzeba przygotować, poczucie, że najgorsze mam za sobą, nawet o kolejne badanie przestałam się martwić, gdyż uwierzyłam już w pełni, że jestem i będę zdrowa.

Jeśli miejsce na liście zakwalifikowanych przydzielaliby pod względem chęci studiowania danego kierunku - byłabym w pierwszej dziesiątce. Progi jednak są okrutnie wysokie i aby dostać się na jakąkolwiek uczelnię medyczną w Polsce trzeba mieć ponad 85% zarówno z chemii jak i biologii.
Poświęciłam się jednemu całkowicie. Całe 12 miesięcy nie myślałam praktycznie o niczym innym, niż swój cel. Nie mam pojęcia skąd wzięła się u mnie tak wielka determinacja.
To chyba kwestia dążenia do najwyższej jakości swojego życia. Mierzenie jak najwyżej. 
Gdy odzyskałam kontrolę nad swoim życiem poczułam, że mogę wszystko, że teraz to ja rządzę i nie zadowolą mnie substytuty. Marzenie o byciu lekarzem pojawiło się już w dzieciństwie wyparte później przez zwyczajne lenistwo i niechęć do, przyznajmy to, bardziej wymagających przedmiotów ścisłych.
Zrozumiałam, że to życie ma się układać tak jak ja chcę, a nie tak, że ja mam robić to, co zgotuje mi życie. Wszystko w moich rękach. Wszystko ode mnie zależy!
Albo poświęcę się czemuś całkowicie - albo robię dziesięć gównianych rzeczy na raz, pozując na robienie czegoś wartościowego.
Życie wartościowym staje się wprost proporcjonalnie do włożonego wysiłku w przezwyciężenie przeciwności. A nie ma większego wysiłku, niż ten, który wkłada się w walkę o swoje życie.
Cenię swoje życie i zrobię z niego bajkę. Taką bajkę, jaką sama napiszę.

Reasumując - dostałam wyniki matur i jestem zupełnie usatysfakcjonowana. Dostałam dokładnie tyle, ile się spodziewałam i rzeczywiście istnieje szansa na studia medyczne! Nie dostałam 90% ze względów oczywistych, lecz moje wyniki są godne konkurowania z innymi absolwentami biolchemów. 
Czekam, czekam, z wielką niecierpliwością na wyniki rekrutacji. 
Cokolwiek się stanie - jestem tak spełniona i tak dumna z tego co zrobiłam, że nawet nie będę tego ukrywać. 
Osiągnięcie to, dla mnie wielkie, niezauważalne jest dla nikogo z zewnątrz. Tu budzi się kolejny raz ta okropna refleksja nad tym jak schematyczne i ograniczone jest ludzie myślenie. Uwierzcie mi, spotkałam się nawet z (prawdziwie polską) zazdrością o moje wyniki... 

Tak więc - zniechęcana przez tak wiele czynników, tak wiele osób - uparcie robiłam to, co postanowiłam. Jeśli ktoś spytałby mnie, jak powrócić do normalnego życia po nowotworze, niewątpliwie poleciłabym oddać się czemuś w stu procentach w taki sposób, by nie mieć czasu na myślenie o tym, jak straszne było to, przez co się przeszło. Ja dopiero teraz mam na to czas i zorientowałam się, że jest już o wiele za późno by nad tym w ogóle myśleć a ja już jestem całkowicie sobą. Jest to drastyczny sposób. Ale przecież życie samo w sobie również jest drastyczne i trzeba być na wszystko przygotowanym. Każdy ma w sobie tę siłę -  ja ją w sobie odnalazłam po 8 miesiącach wycieńczającej terapii i zmaganiu się z chorobą, wnioskując: możliwości ludzkie są nieograniczone, wystarczy tylko się odważyć sięgnąć po to, o czym się marzy.