sobota, 2 marca 2013

Complaining complaining

Myślałam, że będę cieszyć się jak głupek, gdy wreszcie się dowiem, że jestem zdrowa. Natomiast jak na razie - nie mam kiedy. Tego dnia, którego się dowiedziałam, byłam tą wieścią tak otumaniona, że ciężko mi nazwać to co czułam szczęściem. Następnego dnia od razu zaczęłam szósty blok chemii.
Nie wiem co się stało, ale mam wrażenie, że żadnego tak źle nie znosiłam. Tym bardziej mnie to dziwi, bo te kursy teraz są dużo lżejsze, niż te pierwsze, a podczas przyjmowania pierwszych, praktycznie nic nie odczuwałam. Do tego dostałam jakąś końską dawkę sterydów,  od których rozsadza mi czaszkę i mam ciągłe uczucie spuchniętych oczu. Zaznaczam, że bezrzęsnych. Oprócz fizycznych niedogodności, jakie powodują sterydy, męczę się strasznie psychicznie. Innymi słowy: złapałam najzwyczajniejszego w świecie doła. Co jeszcze? Rano zorientowałam się, że w drenie od kroplówki pływają jakieś syfy, poszłam do pielęgniarki, na co ona zareagowała wielkim przerażeniem i nie była w stanie mi wyjaśnić skąd się mogły wziąć. Wspaniale, nie umrę na nowotwór, za to najwyżej na jakąś sepsę.
Świeci obrzydliwe słońce, wymarzona rzecz dla osoby czującej się gorzej, niż jak na najobrzydliwszym kacu.
Czuję się na tej sali jak w saunie. Dlaczego ludzie sądzą, że odcinając swoim dzieciom dopływ świeżego powietrza, działają na ich korzyść? 
Mam zakładane co najmniej 3 wenflony dziennie. Zaznaczę fakt, że od tej chemii moje żyłki tajemniczo "poginęły" i aby jakąś konkretnie upolować, należy wbić igłę z dziesięć razy. 
Mam ochotę zjeść soczyste, surowe jabłko. Którego nie mam i którego i tak zjeść bym nie mogła:
a)dieta gotowana 
b)dieta ograniczona w cukry proste(gdybym sobie pojadła tego typu cukrów podczas przyjmowania sterydów, wyglądałabym już jak beczka)
c)nie mam jabłka, generalnie nie mam nic oprócz suchych wafli i wody, której nie lubię!
Mam także ochotę na zimny prysznic. Niestety również niewykonalne, jestem podpięta do kroplówki, musiałabym to zrobić w  pełnej górnej garderobie.
Wczoraj dowiedziałam się, że od poniedziałku odchodzi moja dr. Nie podoba mi się taka drastyczna zmiana... Zdążyłam już ją polubić przez te 4 miesiące. Mimo jej wielu wad, introwersji i częstych problemów w porozumieniu się ze mną, lubię tę kobietę,  jest bardzo mądra, ma niesamowite podejście do życia i dobre serce. Wolałabym, aby ktoś kto rozpoczął ze mną chorobę, razem ze mną ostatecznie ją skończył. Choć, ona twierdzi, że jest spełniona jeśli chodzi o moją osobę, bo ja już przecież nowotworu nie mam. Cóż. Faktycznie!
Od początku choroby, może z wyjątkiem momentu wypadania włosów, nie miałam większego problemu z tym, co leki zrobiły z moim wyglądem. Wyjątkowo dzisiaj, gdy spojrzałam w lustro, strasznie mnie ubodły te wszystkie zmiany. Każdy z nas myśląc o sobie w jakimś kontekście, wykreował sobie jakiś swój obraz siebie - ten mój na pewno ma włosy, rzęsy i brwi.

But it hurts to be bald. It’s painful when eyebrows disappear, tongues swell, and the fringe of lashes a girl has taken for granted since babyhood lie like feathery memories on a pillowcase. It’s tough to get up in the morning, and instead of seeing the face you’ve known your whole life, greet in the mirror a person who is supposed to be you, yet looks like a stranger. 

Pomyślałam też, że tłumaczenie sobie "oj tam, przecież odrosną" wcale nie jest aż tak pocieszające. Dotarło dziś do mnie, że przecież nie od razu odrosną do pierwotnej długości... W rzeczywistości, żeby tak się stało, musiałoby minąć chyba ze 3 lata.  Zmierzam do tego, że ja wcale nie chcę mieć krótkich włosów! Przecież nie będę chodzić latem w peruce, owszem, jest wspaniała, najlepszej jakości, na oddychającej siatce, ale jest w niej bardziej gorąco, niż w czapce. I co. Jak ja nienawidzę tej choroby, oprócz wielu miesięcy mojego życia, zabrała mi moje ukochane długie włosy!!!
Taaa, właśnie poczułam się nieco lepiej, więc od razu dla równowagi po pierwsze: zepsuł mi się bógwiektóry wenflon, tym razem naprawdę boleśnie: założony mam teraz w zgięciu łokciowym(po 2 nieudnych próbach) i to już ostateczność, nie mam już żadnego innego miejsca, jak ten się zepsuje to naprawdę już brak alternatywy. 
Najgorsza rzecz: wczoraj dowiedziałam się, że leczenia(aczkolwiek już nazywającego się bardzo optymistycznie "podtrzymującym") zostało mi nie 2 a 3 miesiące. Świecie, przybywam zatem w czerwcu, nie w maju, wybacz. To wszystko dlatego, że będą teraz większe odstępy pomiędzy chemiami, bo aż 28-dniowe. Oznacza to, że będę(licząc spadek wyników, antybiotyki i wzrost wyników odbywające się w szpitalu) w domu aż 2 tygodnie, a może nawet dłużej. Jednak, wolałabym załatwić tę niezbędną konieczność wypalania moich drogocennych żywych łatwodzielących się komórek w ciągu, powiedzmy, 3 tygodni, nawet kosztem strasznego samopoczucia, ale na rzecz dłuższych o 2 miesiące wakacji. Wolności. Ach, no tak: przecież się nie da.
Chciałam już zakończyć to czcze narzekanie, ale nie mogę pozostawić bez komentarza świeżozawiśniętej na moim stojaku kroplówki z cyklofosfamidem. Ostatnia chemia tego cyklu, ale jak mi przepali rękę to pewnie razem z łokciem. 

Coś się zmieniło.
Wiadomo, największy wpływ na mój humor na miarę "starej panny w ciąży" mają sterydy. Mimo to, jest jakoś inaczej. Teraz skoro już czuję się bezpiecznie, mając ponownie poczucie pełnej przynależności do tego świata, moje wartości znów nieco uległy zmianie i mogę sobie jak każdy zdrowy człowiek irracjonalnie ponarzekać. Znów zaczynam więc myśleć zwykłymi ludzkimi kategoriami, zwracając uwagę na to, że jestem tu i teraz, bez tego dziwnego uczucia schyłkowości i skłonności do refleksji. Taaaak, to definitywny znak, że jestem zdrowa.

A jeśli o przyjemne rzeczy chodzi, dostałam dziś takie śliczne tabletki:

Dobra, kończę, już od dziś mam zmniejszaną dawkę sterydów, więc będzie lepiej. Ach, zapomniałam: na rzecz bólu wszystkich kości...
Cholerna równowaga.