piątek, 2 maja 2014

Motivation

Śniło mi się, że mam straszny katar. Nie pamiętam dokładnych okoliczności, ale w moim śnie tak intensywnie pociągałam nosem, że aż mnie to obudziło.
W sali były zgaszone światła, jedynym oświetleniem tego ciasnego pomieszczenia był kardiomonitor błyskający kolorowymi światełkami z parametrami akcji mojego serca. Zaczęło docierać do mnie monotonne pikanie odzwierciedlające bicie owego, zdecydowanie szybsze niż zazwyczaj.
Było mi dziwnie słabo. Podniosłam się nieznacznie na łóżku, żeby rozejrzeć się po sali. Wszystkie pozostałe 3 łóżka zapełnione były do zaledwie jednej trzeciej śpiącymi pozbawionymi włosów dziećmi, podpiętymi do kroplówek. Obok dwóch łóżek leżały na materacach ciężko dyszące przez sen matki. Przy jednym łóżku, na krześle spał ojciec, którego głowa w wyniku braku oparcia zawisła bezwaładnie do tyłu a otwarte usta wydawały przy każdym oddechu, głośny, nieznośny dźwięk chrapania.
Uśmiechnęłam się. Aż dziwne, że usnęłam w tym hałasie!
Zorientowałam się, że chyba rzeczywiście mam katar, bo poczułam spływającą z nosa kropelkę. Otarłam ją ręką. Położyłam głowę na poduszce. Poczułam, że jest lekko wilgotna. Przesunęłam głowę w suche miejsce i otarłam kolejną kropelkę, która spłynęła z mojego nosa.
Spojrzałam na rękę. W nikłym oświetleniu dostrzegłam, że jest czerwona.
Przeniosłam wzrok na poduszkę - cała we krwi.
Pikanie stało się jeszcze szybsze.
Nie wiedziałam co robić. Wszyscy spali, a ja i tak nie mogłam się ruszyć, przypięta do 2 kroplówek i licznych kabelków odchodzących od kardiomonitora.
Szczęśliwie, w tym momencie do sali weszła pielęgniarka, w celu zmierzenia mi temperatury.
Przed wejściem do sali zapaliła światło, a gdy mnie zobaczyła, siedzącą już na łóżku - otworzyła szeroko oczy i wykrzyknęła: "Ojej!"
Kazała mi nachylić głowę do przodu, przełożyła poduszkę na drugą stronę i pobiegła po zimny okład.
Leżałam w takiej niewygodnej pozycji dobre pół godziny, krwawienie z nosa było coraz bardzej intensywne.
Niejednokrotnie przy pochemicznym 'dołku' miewałam krwotoki z nosa, ale nigdy tak obfite. Zaniepokojenie odbiło się znów na intensywności pikania.
Poczułam, że przez moje zatoki coś się przeciska. Wciąż nachylona, otoczona trzema pielęgniarkami, czekałam na przyjście dyżurnego lekarza. Nagle na papier podłożony pod nos wypadł skrzep wielkości dużego orzecha włoskiego. Po tym, z mojego nosa popłynęła ciurkiem krew przemaczając na wylot grubą warstwę chusteczek. Zrobiło mi się jeszcze bardziej słabo, zakręciło mi się w głowie i bezsilnie opadłam brzuchem na łóżko.
W międzyczasie warstwy chussteczek zostały kilkakrotnie wymienione, lekarz dyżurny odwiedził mnie z pytaniem, czy wytrzymam jeszcze 15 minut zanim przyjadą płytki krwi do przetoczenia. Burknęłam, że tak, dociskając drżącą ręką do czoła zimny okład.
Krwawienie wciąż nie ustępowało, spojrzałam spuchniętymi oczami na moich 'współlokatorów' - mimo zapalonego światła i pielęgniarek stojących nade mną, bynajmniej nie zachowującymi się cicho, wszyscy wciąż smacznie spali.
No tak, przecież to codzienność.
W końcu doczekałam się woreczka z żółtą zawartością doczepionego do wenflona i trombocyty zaczęły spływać do mojego krwioobiegu.
Już po pierwszym worku,  czyjeś płytki krwi zaczęły spełniać swoje zadanie i krwawienie prawie ustąpiło. Po drugim, ustąpiło zupełnie i wycieńczona padłam na zakrawioną poduszkę, po czym natychmiast zasnęłam.
Zostałam obudzona za niecałe 2 godziny, standardowo o godzinie 6stej na poranne leki, pomiar temperatury i spisanie bilansu.
Po całym porannym procesie zwlokłam się z łożka i poczłapałam do toalety i wtedy poczułam okrutny ból w miejscu, o którym wstyd mi mówić, który ledwie pozwałał mi chodzić. Przestępywałam jak kłoda z nogi na nogę, oparta o stojak z kroplówkami(od kardiomonitora zostałam wcześniej wyzwolona). Ból ten był dla mnie zwiastunem beznadziejnych wyników krwi. "Pewnie mam 0 granulocytów".
Moje przewidywania potwierdziła pani doktor, która przybiegła zziajana natrafiając na mnie w drodze powrotnej do sali. Zawiesiła wzrok na mojej zakrwawionej koszulce i zaczęła mnie wypytywać jak zniosłam wczorajszy krwotok.
Dowiedziałam się, że wczorajsza wartość płytek krwi spadła do rekordowo niskich wartości i dobrze, że nie dostałam krwotoku gdzieś "wewnątrz", a moje odpornościowe leukocyty znów sięgnęły upragnionego ZERA, erytrocyty również są nędzne i czeka mnie dzisiaj kolejne przetaczanie.
Za jakieś dwie godziny dostałam już wysokiej gorączki. Musiałam ciągle wyglądać jak z horroru z białą jak papier anemiczną twarzą, w zakrwionej koszulce, w zakrwionej pościeli, bez brwi i rzęs, w zakrwionej chustce na łysej głowie.
Infekcja wywołująca gorączkę jak zwykle mogła mieć źrodło we wszystkim co mnie otacza, w końu leżałam na sali z sześcioma innymi osobami i musiałam przechodzić przez korytarz do publicznej toalety.
Coraz bardziej brakowało mi sił i czekałam tylko, aż przyjedzie do mnie mama z czystą pościelą, czymś ciepłym do jedzenia i namiastką, choćby zapachem domu.
W drastycznym tempie zaczęły mi się rozwijać wszelkie zapalenia błon śluzowych, również w jamie ustnej, przez co coraz mniej komfortowe stawało się nawet zwykłe przełykanie śliny. Ból, o którym wspomniałam wcześniej utrudniał nawet leżenie a zamieniał w katorgę każdą wizytę w toalecie. Dostałam dożylnie cały zestaw antybiotyków zapobiegających sepsie oraz informację od lekarki, że mój skrzep na końcówce cewnika znajdującego się w żyle głównej osiągnął taki rozmiar, że stanowi poważne zagrożenie dla życia i że należy jak najszyciej ten cewnik usunąć. Sam zabieg miał być bardzo niebezpieczny, gdyż skrzep mógł się urwać podczas wyjmowania rurki a gdyby dostał się do serca - marny byłby mój los.
Najpierw jednak trzeba było przeczekać dramatyczny spadek wartości krwi, abym mogła poddać się zabiegowi.
Czekałam 5 dni, pełnych coraz bardziej intensywnej infekcji, sporadycznych krwotoków i pojawiających się na różnych częściach mojego ciała krwiakach oraz strachu przy każdym intensywniejszym ruchu, zastanawiając się, czy aby skrzep właśnie się nie urwał.
Po 5 dniach wyniki wreszcie zaczęły odbijać, szpik zaczął się regenerować i po otrzymaniu kilku porządnych worków z płytkami krwi mogłam zostać poddana zabiegowi.
Przed zabiegiem zostałam poinformowana o wielkim zagrożeniu jakie niesie on za sobą oraz o tym, jak "na wszelki wypadek" zamówiono dla mnie zapas krwi, gdybym miała się wykrwawić na stole operacyjnym.
Bałam się strasznie. Cewnik usunęli mi w pełnej świadomości - bolało obrzydliwie. Gdy lekarz wyciągnął z żyły rurkę i przycisnął miejsce po niej z całej siły, żeby zatamować krwawienie, spojrzał na mnie i stwierdził, że: "udało się bo nie zakasłałam"
Mogę  się tylko domyślać, dlaczego miałabym zakasłać i co strasznego mogło się wtedy stać, ale na szczęście zabieg się udał, co chirurg posumował słowami: "skrzeplina usunięta razem z cewnikiem" i z ogromną ulgą powróciłam leżąc płasko prowadzona na jeżdżącym łóżku na salę szpitalną.

Tak oto zakończył się mój dramat po czwartej chemii. To był jeden z bardziej krytyczych momentów w moim leczeniu - naprawdę bałam się, że jak to się mówi: "przewinę się". Wtedy stwierdziłam, że to niesamowite, jak wiele ciało ludzkie może znieść.

Czemu o tym dzisiaj piszę?
Za każdym razem, również dzisiaj, gdy tracę zapał, motywację i tę świeżą chęć eksplorowania i życia - widzę siebie w tamte dni i uświadamiam sobie, że to naprawdę się zdarzyło, a ja naprawdę teraz jestem w sytuacji, o której marzyłam wtedy.
To właśnie wspomnienia tamtych dramatycznych chwil są dla mnie źródłem siły, świadomość, że tak ciężko walczyłam o to, by teraz było "normalnie" i czasem "źle".
Po prostu.