piątek, 13 listopada 2015

Hospital

Jestem w szpitalu. Po skończonej chemioterapii zgodnie z zaleceniami kontroluję się u ginekologa-endokrynologa, sprawdzając co jakiś czas jak się mają moje jajniki, po przebytej w wieku 18 lat przedwczesnej menopauzie.Swoją drogą-czy ja kiedyś o tym opowiadałam? To była katorga. Mogę dziś doradzać starszym 'koleżankom' co robić, gdy dopada climacterium, jak sobie radzić z napadami gorąca i wahaniami nastrojów. Ja, dwudziestolatka, no absurd!Okazuje się jednak, że zdarzył się mini cud i czynność jajników powraca. Zdecydowałam się(nie bez wahania, uwierzcie) na spędzenie dwóch nocy w szpitalu, żeby zrobić wszystkie gruntowne badania hormonalne, które prywatnie kosztowałyby mnie kilkaset złotych. Pomyślałam, że to całkiem niezły pomysł, będę miała czas na nauczenie się na poniedziałkowe kolokwium, przeczytanie wreszcie gazety, którą noszę w torbie chyba od tygodnia, czy dokończenie ulubionego serialu. Mimo, że mam świadomość, że jestem tutaj jako osoba zdrowa, powoli czuję, że z godziny na godzinę coraz bardziej mnie to wszystko przytłacza.Coraz więcej rzeczy mi się przypomina. Zapachy, kolor światła, szpitalny posiłek. Otwierają mi się jakieś malutkie rany w sercu i psychice. Przytłacza mnie również to, że w ogóle zdałam sobie z tego sprawę. Że minęło tak cholernie dużo czasu a ja wciąż nie powróciłam w pełni do normalności. Przejrzałam dokumentację medyczną, którą zmuszona byłam zabrać ze sobą-przyglądałam się stronicowym listom leków przyjmowanych przeze mnie i wydrukowanych maczkiem zatrważających wyników badań, jeden pod drugim. Najbardziej jednak nie mogę nadziwić się datom. 13.11.2012 "chemioterapia powikłana gorączką neutropeniczną, zakażenie układu moczowego oraz infekcja grzybicza jamy ustnej, podano..."Trzy lata temu tego dnia zmagałam się ze skutkami pierwszego cyklu chemioterapii. I ja już nie potrafię ocenić swojego punktu widzenia i stwierdzić, czy to było dawno, czy też nie.Z jednej strony tyle się zmieniło, coś ruszyło do przodu, czas minął, ale pewne rzeczy pozostały bez zmian. Wkurza mnie to, przez co przeszłam. To, że już zawsze będę mieć to poczucie odrębności. Wiecie, do tej pory nie znalazłam nikogo, z kim mogłabym o tym szczerze, bez zahamowań rozmawiać. Nikt po prostu tego nie rozumie i nikomu nie chce się słuchać. Jedynie moja mama, która przechodziła ze mną przez chorobę i podzieliła cierpienie na pół. W każdym razie, przestałam już mówić o tym w ogóle, choć wiem, że to bardzo źle, bo ciągle czuję narastający w głowie potok słów i przemyśleń, refleksji i wspomnień. Tyle tego nagromadziłam w trakcie choroby, że kiedyś powinnam dać temu upust. Niewiele jest jednak osób na tyle dojrzałych, czy świadomych, wciąż nie mogę uwierzyć w ignorancję i "mnietoniedotyczyzm". Nie jest łatwo! Ale w miarę starania, budowanie nowego życia całkiem nieźle mi idzie. I jak ja żałuję ostatniego roku zmarnowanego na siedzenie w domu! To był potworny błąd. Uczę się teraz bardzo dużo, głównie fizyki i matematyki, co jest dla mnie niemalże  takim wyzwaniem, jak trzy lata biologii i chemii zrealizowane przeze mnie w rok. Chyba mogę już zacząć nazywać się humanistką mając na myśli to prawdziwie renesansowe pierwotne znaczenie. Przyznam, że całkiem dobrze się bawię i lubię to uczucie satysfakcji, kiedy rozwiązuję zadanie, otrzymuję prawidłowy wynik i przypomina mi się, że był moment, że obawiałam się o zdanie egzaminu maturalnego z matematyki na poziomie podstawowym. A gdybym się uczyła wtedy tej cholernej matmy! Miałabym teraz trzy razy mniej pracy!Przyznam szczerze, że pierwszy rok tej Inżynierii chemicznej niewiele ma wspólnego z chemią. Nie będę więc go zapewne zaliczać do najprzyjemniejszych pod względem realizowanego materiału, ale uważam za całkiem sensowną taką strategię PW-kto nie da sobie rady z matematyką, ma duży potencjał do nie dania sobie rady ze wszystkim innym(królowa nauk wszak).Moje serce wciąż co jakiś czas(bo jedynie wtedy, gdy mam czas odetchnąć i się nad czymś pozastanawiać) bije do lekarskiego. Zastanawiam się tylko, kiedy mam uczyć się biologii do poprawy? Muszę zacząć wpisywać do dziennego grafiku choć godzinkę biologii. Z drugiej strony czuję, że te studia mogłyby mnie usatysfakcjonować. Ale kurczę. Nie potrafię jeszcze odpuścić. Wiem też, że projektowanie reaktorów i procesów chemicznych, nigdy nie będzie tym samym co bezpośredni kontakt z chorą osobą i udzielona jej pomoc(nawet jeśli te procesy prowadzić będą do wynalezienia rewolucyjnego leku przeciwnowotworowego).Nie mogę doczekać się aż stąd wyjdę. Zaczynam zastanawiać się, czy nie lepiej było wyłożyć pieniądze i dać sobie samej spokój... Mam jakieś masochistyczne skłonności chyba. Myślałam, że umrę ze śmiechu, gdy dostałam kolację o 16.30. To oznacza KOLEJNE 8,5 h BEZ JEDZENIA! Kto to tak planuje....Ja nie mogę sobie wyobrazić teraz spędzonych 8 miesięcy w szpitalu. Jak ja to przetrwałam? Jestem tutaj dopiero od 10-tej a już umieram z nudów, nie mam pojęcia jak ja sobie radziłam wtedy.Chociaż chyba wiem... I to jest odpowiedz na wszystkie zadane mi wtedy pytania: "Kasia jak Ty to robisz, ze dajesz radę, ja bym się załamał/a", "jak to robisz, że ciągle się uśmiechasz i nie narzekasz?!"
To takie proste. 
Wtedy musiałam!:)

Pozdrawiam jesiennie(już po raz trzeci stwierdzam, że nienawidzę października i jesiennej aury, czekam z niecierpliwością na grudzień!)

środa, 12 sierpnia 2015

Holiday souvenir

Przywiozłam z wakacji przemiłego rotawirusa. Skutecznie od dwóch dni przypomina mi jak to było po ulubionej mieszance cyklofosmamidu, ifosmamidu i etopozydu.
Zdyyyyycham! (Jeżeli ktoś z Was wybiera się do Zakopanego w najbliższym czasie - nie polecam, panuje tam potworna zaraza)

Dzięki temu, że zostałam przytwierdzona do łóżka, nareszcie zebrałam się, aby coś napisać. 

Wiele się przez te ponad pół roku zmieniło u mnie. Na szczęście nie to, że nadal pozostaję zdrowa:) Ostatni PET, który był wykonany w maju potwierdził utrzymującą się CR - remisję całkowitą.

Co więc się zmieniło?

Od lutego poświęciłam się tylko szaleńczej nauce. Chemia. Biologia. Chemia. Chemia. Chemia. Niewyobrażalna presja, która z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc - wraz ze zbliżającym się majem i terminem matur, coraz bardziej mnie przytłaczała. 
Ucisk w gardle, kołatanie serca, dziwne stany nieuzasadnionego, aczkolwiek paraliżującego niepokoju. I ciągła myśl - "Co ja zrobię jeżeli się nie dostanę?". Nie miałam żadnego planu B. Wiele osób powtarzało mi, żebym pomyślała o tym, co zamierzam, jeżeli coś pójdzie nie tak z egzaminami. Wprawiało mnie to jedynie w złość. W końcu przy progach na kierunek wynoszących minimum 175 punktów (czyli średnio ponad 85% z obu przedmiotów), nawet jeżeli ktoś ma świetnie opanowany materiał, może zdarzyć się tak, że czegoś się nie doczyta, albo dostanie zaćmienia - jesteśmy ludźmi w końcu. Wiedziałam doskonale, że wciąż mam mniejsze szanse po nauce jedynie dwa lata do tych egzaminów, niż przeciętny maturzysta, który spędził pełnowymiarowy trzyletni okres licealny w klasie o profilu biologiczno-chemicznym.
Mimo tej świadomości, nie chciałam słyszeć o niczym innym. Maniakalnie trzymałam się myśli, że przecież podczas leczenia postanowiłam zostać LEKARZEM i muszę się tego trzymać. Jeżeli się nie uda, będę próbować do skutku, przecież trzeba walczyć o swoje marzenia i jak to kiedyś zaznaczyłam "nie należy zadowalać się substytutami". Przerażała mnie perspektywa ewentualnej porażki, ale postanowiłam, że w razie czego poświęcę kolejny rok na naukę w domu (bo z pracą i studiami, aby to było w pełni efektywne, nie da się nauki pogodzić). 

Zaczęło iść mi naprawdę dobrze. Próbne matury pisałam na satysfakcjonujące wyniki, które wyzwalały we mnie kolejną dawkę stresu - "Co jeżeli tak dobrze nie napiszę jej w maju?". 
Już w kwietniu najbardziej bałam się tylko tego, że mogę nie przelać na papier, tego co umiem. Byłam pewna swoich umiejętności, ale bałam się, że stres weźmie górę. Kilka dni przed maturą niemalże modliłam się, żeby nie dostać jakiegoś ataku niepokoju podczas dwu i pół godzinnego egzaminu, co mogłoby, sprawić że stracę choć jedną cenną minutę czasu na przelanie wiedzy na papier.

Nadszedł maj, matury napisałam, dałam radę pokonać stres, byłam naprawdę zadowolona z tego jak napisałam. Wraz z wyjściem z egzaminów wyłączyłam myślenie na temat wyników i przyszłości, aż do ich otrzymania.

Wyniki. BAM. Nastąpiło zderzenie z rzeczywistością. Coś poszło nie tak, punktów ewidentnie może mi zabraknąć. Ale nic, składam dokumenty, jeżeli progi delikatnie spadną - wciąż mam szansę. Zaczyna się rozpaczliwe czekanie.

Jest połowa sierpnia, kolejne listy rekrutacyjne się pojawiają - progi na uczelnie medyczne w kraju bardzo wzrosły do niesamowicie wysokich wartości. Wiem, że nie mam szans na studia bezpłatne. Paniczna myśl o studiach płatnych - w Warszawie jest to koszt ponad 200 tysięcy złotych.
Nie stać nas na to. Pozostało mi próbować po raz kolejny. Do trzech razy sztuka?

Przeżyłam to naprawdę dotkliwie. Poczułam pustkę. Bezsens. Od zakończenia leczenia do maja tego roku poświęciłam się zupełnie jednej myśli i jednej drodze. Odstawiłam absolutnie wszystko, wszystkich na bok. Byłam pewna, że to jest TO. W zastałej sytuacji poczułam się bezwartościowa. Okazało się, że podczas tych dwóch lat odsunęli się ode mnie bliscy, zaniedbałam siebie, swoją psychikę, swój komfort. Stanęłam w punkcie w wyjścia. W tym samym punkcie, w którym znajdowałam się przed rozpoczęciem leczenia. Wydawało mi się, że wiedza jaką posiadam jest jedynym wyznacznikiem mojej wartości a jej przełożeniem jest dostanie się na studia medyczne. Zaczęłam zastanawiać się nad sensem swojej choroby. Do tej pory wydawało mi się, że zachorowałam, by zmienić swoją drogę życiową i żeby robić coś wzniosłego - pomagać w chorobie innym ludziom. Zmieniłam dla tej myśli cały swój profil kształcenia, porzuciłam naukę języków na rzez nauki chemii i biologii od podstaw.
Zaczęłam być zasypywana pytaniami "Jak matura?", "Na którą uczelnię się wybieram?". Każde takie pytanie było kolejnym ciosem. Ostatnie lata mojego cierpienia, wyrzeczeń, samotności - okazały się bez sensu. Nic z nich nie wynikło.

Mimo wszystko nadszedł czas decyzji - co robić. Nadchodzi nowy rok akademicki, czas się zadeklarować.

Pierwszym pomysłem było pozostanie w domu kolejny rok. I nauce. Znowu. Na tę myśl włos jeżył mi się na głowie. To naprawdę była męka. Zorientowałam się, że przecież nie byłby to drugi rok tego samego, ale w gruncie rzeczy CZWARTY. Tak - C Z W A R T Y! Przecież już chorując na raka spędziłam pełen rok samotnej walki z chorobą na zamkniętym oddziale. Potem był rok przygotowań do zdania matury. Kolejny rok - przygotowania do jej poprawy. Gdzie moje życie? 
Zrozumiałam, że ten pomysł zupełnie odpada, że muszę wreszcie wyjść do świata, powrócić do normalności, której już nawet nie pamiętam.

Już teraz wiem - nie można iść do celu nie zważając na nic innego. Szczególnie, jeżeli nie zważa się na siebie. Po zakończeniu terapii powinnam była płynnie powrócić do normalności i życia społecznego, co już wtedy byłoby diabelnie dla mnie trudne. Trzeba wyznaczać sobie wysokie cele w życiu, ale to wszystko musi być jakieś zbilansowane. Z jednej walki rzuciłam się od razu w drugą. Rozbita psychicznie i fizycznie po wycieńczającej terapii. Chciałam udowodnić sobie, ale przede wszystkim innym jaka jestem silna i na jak wiele mnie stać - chciałam to zrobić poprzez dostanie się na najtrudniejsze studia w Polsce. Gdybym była jakaś bardziej rozsądna, nie widziałabym wszystkiego jedynie w kolorach czarnych lub białych, ale zauważyłabym też odcienie, które warto by było wziąć pod uwagę. Widziałam tylko swoją porażkę w postaci nie dostania się na studia - nie widziałam sukcesu, który rzeczywiście był całkiem godny podziwu: w końcu nauczyłam się od podstawy dwóch działów wiedzy na poziomie licealnym-rozszerzonym sięgając 80%. Powinnam być mimo wszystko zadowolona z siebie - gdybym wzięła pod uwagę fakt, że już na początku miałam niewielkie szanse, by tego dokonać. Co więcej - odkryłam, że może nie jestem jakimś wybitnym geniuszem (gdybym była, zapewne dostałabym po 100% już po pierwszym roku przygotowań), ale za to jestem niezwykle pracowita i wytrwała w dążeniu do celu, czego wcześniej nie miałam okazji sobie udowodnić. Nauczyłam się również, że nie wolno oceniać nikogo po pozorach. Przyznaję się, że sama oceniałam tych, którzy nie dostali się na studia, na które planowali iść, myśląc, że są po prostu leniami, albo tłuczkami. Tymczasem sama dostałam po tyłku - dałam z siebie sto procent a wynik pokazuje troszkę mniej:) - a inni widzą tylko wynik. Pracowałam przecież po cichu.
Przede wszystkim zrozumiałam jednak, że nie najważniejszy jest prestiż, pozycja względem innych ludzi, wiedza i tytuł naukowy. Najważniejsze, aby być szczęśliwym, a żeby takim być, trzeba mieć czas na zauważanie drobnych rzeczy, które są tak często tłumione przez złe emocje, stres, pośpiech i dążenie do wygórowanych celów.

Pomyślałam, co by było, gdybym któregoś dnia okazało się, że nastąpiła drastyczna progresja choroby i zostało mi kilka dni życia. Czułabym, że umieram jako człowiek nieszczęśliwy. Nieszczęśliwy, bo oddany, tylko jakiemuś celowi, nie ludziom, nie bliskim, miłości, przyjaźni. A myślałam, że wystarczę sama sobie, ze swoim celem. Bez innych ludzi, wszystko jest puste.

Popełniłam wielki błąd. Pech chciał, że zachorowałam w momencie, kiedy czekała mnie decyzja dotycząca mojej przyszłości - podjęłam ją pod wpływem emocji związanych z walką o życie. Nie był to na pewno odpowiedni czas.
Nie można żyć planami, perspektywą przyszłości - życie dzieje się tu i teraz. Mój czas jest TERAZ i trzeba robić co się da aby wykorzystać bieżącą sekundę jak najlepiej. Lepiej jest tworzyć wspomnienia, niż przygotowywać sobie przyszłość, której przecież dobrze wiem, że nie ma pewności, czy się doczeka. Najwyraźniej choroba śmiertelna nie wystarczyła bym to zrozumiała ;) Potrzebowałam jeszcze dwóch lat, aby dojrzeć do tej refleksji.

I tak to jest, całe życie się popełnia błędy i na nich uczy. Błędem było spędzanie najcięższego okresu swojego życia w samotności i zmaganiem się ze sobą. Nikomu nie pozwalam tego robić po przejściu przez nowotwór! Żałuję tylko tego - mogłam uczyć się rownolegle ze studiowaniem czegoś innego, a nie koncentrować się tylko na jednym. Nie mogę powiedzieć, że błędem było tak intensywnie się uczyć - dzięki temu mam maturkę zdaną na fajnym poziomie i dostałam się na całkiem ambitny kierunek chemiczny na politechnikę(nie mówiąc o tym, że odkryłam tak fascynujący dział wiedzy, jakim jest właśnie chemia). Marzenia nie porzucam - no pod warunkiem, że porwie mnie ten kierunek w takim stopniu, że nie będę już miała potrzeby zgłębiania anatomii i zmagania się w przyszłości z NFZem. Póki co planuję jednak jeszcze raz podejść do poprawy - i po raz ostatni sprawdzić, czy to TA droga. Jeśli nie - odpuszczam. Na razie, niezależnie od wszyskiego innego - wreszcie ruszam do przodu. Od dziś.

Dziękuję za uwagę, dziękuję za komentarze:) Ktoś pytał, co jaki czas mam robione badanie PET - według mojego lekarza, przez pierwszy rok od zakończenia leczenia: co trzy miesiące, następnie przez kolejne lata: co pół roku, albo rok. Na razie mam co pół roku, w grudniu lekarz zdecyduje, jak będzie z kolejnymi badaniami.

Pozdrawiam wakacyjnie. Dbajcie o siebie, spełniajcie się i cieszcie sobą nawzajem! Polecam aktywność fizyczną - oprócz poprawy aparycji i samopoczucia, polepsza się kondycja i stan zdrowia - cudowna sprawa (ćwiczę już trzeci miesiąc). Dieta też jest niezwykle ważna i wreszcie zaczęłam jakąś stosować (no oprócz ostatnich kilku dni, kiedy to prawie nie jem nic, bo prawie nic się nie przyswaja,hihi).
Ale o tym rozpiszę się innym razem.

Do napisania!

środa, 18 lutego 2015

Happiness

Wiecie co mi się stało?
Nie mogę się jakoś ostatnio nadziwić ile piękna jest wokół. 
Chociaż znajduję się w punkcie życia, można powiedzieć, ciężkim dla mnie potwornie, chyba jeszcze bardziej cieszą mnie drobne przyjemności, jakoś tak bardziej to dostrzegam. 
Naprawdę, jakie to życie by nie było, co by się nie działo-jestem tak niezmiernie wdzięczna, że żyję. Czasem przypomina mi się faktycznie, że mogłam wcale nie doświadczyć tych 20stych urodzin. Wtedy jeszcze bardziej intensywnie widzę to piękno wokół mnie, chłonąc wszystko co się da, uczę się jeszcze więcej i jeszcze bardziej się staram.To takie proste! 

Tyle możliwości stoi przed każdym z nas-to niesamowite! Jest tyle dróg życiowych, tyle wyborów można dokonać. Tyle miejsc, które można zobaczyć, tyle osób które można poznać, tyle wiedzy, którą można zgłębić, tyle nieodkrytych jeszcze wynalazków, pomysłów, na które jeszcze nikt nie wpadł. Wydaje się, że jedyną barierą może być czas i nasza fizyczność. Na pierwszy czynnik nie mamy najmniejszego wpływu, na drugi jak najbardziej tak-im bardziej dbamy o swoje ciało, tym później się ono "zepsuje". 

Mam już długą listę miejsc, które odwiedzę w przyszłości-oby udało się z każdym z nich! 
Kolejna lista już preparuje się w mojej głowie i jest zatytułowana "rzeczy, których choć raz muszę spróbować". 
Takich list będzie dziesiątki i już czuję, że moje życie polega właśnie na wypełnianiu każdej z nich. 
Mam nadzieję, ze możliwa do realizacji będzie również lista osób, którym kiedyś uda mi się pomóc przywrócić zdrowie, aby tak jak ja - mogli powrócić do wypełniania swoich własnych.

Chciałabym kota!!!!

Fajnie jest hodować własnego kwiatka, dbać o niego, zapewniać mu warunki, w których zakwitnie. Być w posiadaniu czegoś, co jest w stu procentach zależne od Ciebie, coś co swym wyglądem odzwierciedla troskę jaką się mu okazuje.


Cudownie jest kupić sobie nową rzecz, o której się marzy.
Piękne jest posiadanie słabości i zmaganie się z nimi.
Niesamowite jest dzielenie się uczuciami z drugim człowiekiem.


Chciałabym dom piętrowy. Z ogrodem i warzywkami!


Satysfakcja z wysokich wyników w nauce okupionych ciężka pracą. 
Dawanie komuś prezentu. 

Łzy wzruszenia, łzy szczęścia, łzy złości. 
Złamane serce.

Strachu nie lubię. Negatywnego stresu. Ten mobilizujący jest przyjemny.


Odtwarzanie wspomnień z dzieciństwa poprzez zapachy i smaki.

Perfumy i kwiaty, kwiaty i perfumy. Czerwone policzki od mrozu. Ciepła herbata. 

Bliskość jest ważna, wsparcie i współodczuwanie. 

W ogóle fajnie jest być kobietą i móc narzekać na zbędne kilogramy, czy źle ułożone włosy.  Można malować paznokcie, pić różowe wino musujące i otaczać się ładnymi  rzeczami.


Jeżeli nie potrafiłabym dostrzegać tych  prozaicznych oznak piękna i sensu, gdyby nie choroba- po raz kolejny stwierdzam: jestem wdzięczna.  Nie wiem skąd inni odnajdują energię i zapał do egzystencji, ale u mnie jest to wdzięczność, wdzięczność za to co mam, a czego o mały włos nie straciłam. 
Nieważne, czy jest źle, czy dobrze. Może nie być idealnie. Im mniej idealnie tym bardziej ludzko. Brak symetrii, chaos, nieprzewidywalność. Życie.
Dopóki się trwa i ma się swój udział w całym tym bałaganie, wszystko jest w porządku. Każda oznaka życia i każdy krok do przodu to nasz triumf nad śmiercią i nieistnieniem.


"O śmierci bez przesady"
Nie zna się na żartach,
na gwiazdach, na mostach,
na tkactwie, na górnictwie, na uprawie roli,
na budowie okrętów i pieczeniu ciasta.

W nasze rozmowy o planach na jutro
wtrąca swoje ostatnie słowo
nie na temat.

Nie umie nawet tego,
co bezpośrednio łączy się z jej fachem:
ani grobu wykopać,
ani trumny sklecić,
ani sprzątnąć po sobie.

Zajęta zabijaniem,
robi to niezdarnie,
bez systemu i wprawy.
Jakby na każdym z nas uczyła się dopiero.

Tryumfy tryumfami,
ale ileż klęsk,
ciosów chybionych
i prób podejmowanych od nowa!

Czasami brak jej siły,
żeby strącić muchę z powietrza.
Z niejedną gąsienicą
przegrywa wyścig w pełzaniu.

Te wszystkie bulwy, strąki,
czułki, płetwy, tchawki,
pióra godowe i zimowa sierść
świadczą o zaległościach
w jej marudnej pracy.

Zła wola nie wystarcza
i nawet nasza pomoc w wojnach i przewrotach,
to, jak dotąd, za mało.

Serca stukają w jajkach.
Rosną szkielety niemowląt.
Nasiona dorabiają się dwóch pierwszych listków,
a często i wysokich drzew na horyzoncie.

Kto twierdzi, że jest wszechmocna,
sam jest żywym dowodem,
że wszechmocna nie jest.

Nie ma takiego życia,
które by choć przez chwilę
nie było nieśmiertelne.

Śmierć
zawsze o tę chwilę przybywa spóźniona.

Na próżno szarpie klamką
niewidzialnych drzwi.
Kto ile zdążył,
tego mu cofnąć nie może.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Twenty

Nie mogę uwierzyć, że tak dawno ostatnio pisałam!

Przez okres mojej "nieobecności" przybyła mi jedna cyfra w liczbie lat, piszę więc już jako dwudziestolatka, co jest dla mnie tak samo dziwne, jak fakt, że od zakończenia leczenia mija już półtora roku. Zegar odmierzający upływ czasu w mojej głowie zatrzymał się zdecydowanie gdzieś pomiędzy maturą a diagnozą, a więc zdecydowanie czuję się bardziej na te siedemnaście, niż okrągłe, nie 'naste' 20.

Wszystko jednak zmierza bardziej ku przodowi(gdzie jest przód, gdzie jest tył), ponieważ z Nowym Rokiem nastały moje postanowienia, które chyba po raz pierwszy w życiu realizuję. To było konieczne. Muszę przyznać, że dopiero teraz odczułam, jak bardzo ciężkie zadanie sobie sama postawiłam.
Po terapii, izolacji, odspołecznieniu, nie wspominając o fizycznym wycieńczeniu-nie dałam sobie czasu na relaks. Nie widziałam jednak za bardzo możliwości pójścia inną drogą, gdy odzyskawszy swoje zdrowie zastałam pustą przestrzeń, która następuje po zakończeniu pewnego etapu życia młodego człowieka i która jednocześnie zmusiła mnie do szybkiej odpowiedzi na pytanie: "Co dalej i co chcę w życiu robić?" Domyślam się, że chyba łatwiej jest, gdy ktoś po walce o życie wraca do "starych", znajomych realiów i powoli na nowo je odkrywa, z każdą chwilą ciesząc się, że dane mu było wyzdrowieć i kontynuować to co zostało mu przerwane. Mój rocznik przeszedł już do historii szkoły zatytułowany jako absolwenci owego roku a znajomi mieli już napisane matury.
Nikt nie poczekał.

Decyzję podjęłam bardzo spontanicznie, nie była przemyślana i przeanalizowana, natomiast motywowana przez niezwykle silną potrzebę sprawiania, by moje życie było takie, bym nigdy nie mogła niczego żałować. Potrzeba ta generowała taką siłę, że nie widziałam  żadnych przeciwskazań, żadnych barier, wiedziałam, że jeśli czegoś chcę - wystarczy, że to zrobię. Tak oto znalazłam prywatną szkołę, która zgodziła się na przyjęcie mnie do innego, niż nieukończony przed chorobą profilu klasy, mianowicie: biologiczno-chemicznego. Tak oto postawiłam pierwszy krok do zdania egzaminów, które otworzą mi bramę do wymarzonego uniwersytetu medycznego.
Słuchajcie, marzę o tym z dnia na dzień coraz bardziej. Jestem pewna, że wybierając liceum i profil kształcenia pięć lat temu podjęłam złą decyzję decydując się na tę humanistyczną. Już od najmłodszych lat zafascynowana byłam zawodem lekarza, miałam cały zestaw 'młodego doktora'-rozkładałam godzinami puste opakowania po lekach i wypisywałam fikcyjnym pacjentom recepty i rozpoznanie. Jestem pewna, że do wyobru liceum skłoniło mnie zwykłe lenistwo tłumaczone fascynacją polską literaturą i darem do języków.(które przecież równolegle trwają i są rozwijane do dziś!). Choroba pomogła mi zawrócić z drogi, którą szłam i która była niewątpliwie błędna i gdybym nie zachorowała - nigdy nie zmieniłabym tak bardzo swoich preferencji przedmiotów zdawanych na egzaminie. Jestem w stu procentach pewna, że TO JEST TO i decyzja ta jest jak najbardziej w zgodzie ze mną. Cieszy mnie to, że mówię to wciąż po takim czasie i że nie była ona podjęta pochopnie i pod wpływem silnych emocji po dość traumatycznej walce o życie.
Wiedząc już to wszystko i robiąc co się da, by zrealizować swój plan, muszę przyznać, że jest mi cholernie ciężko.
Zapomniałam już czym jest to 'normalne życie'. Domyślam się, że dowiem się jak już rozpocznę edukację na uczelni medycznej. Normalne życie jest chyba w największej części życiem w jakiejś zorganizowanej społeczności i zajmowaniem w niej jakiegoś miejsca. 
Tymczasem, ja już trzeci rok(jezus!) jestem bardzo, ale to bardzo z dala od czegoś takiego. Jeden rok z tych trzech spędziłam głównie w szpitalu i w domu - i przez brak odporności i przez własną awersję do ludzi. Kolejny rok spędziłam tak naprawdę prawie nieustannie się ucząc, pojawiając się w szkole na wybranych zajęciach. I ten który trwa - również ucząc się z przerwą na kilkadziesiąt godzin miesięcznie spędzonych na pracy. Na domiar złego mieszkam zupełnie sama, co daje mi idealne warunki do nauki, ale i przytłacza niesamowicie chwilami.

Tak oto wygląda mój "powrót do normalności" po chorobie. Czekam i czekam, aż zamknę ten etap bycia zawieszoną we wspomnianej "pustej przestrzeni". Chciałabym zacząć już zauważalnie iść do przodu, poczuć upływ czasu, nie tylko widząc kolejne cyferki w swoich latach. 
Jeżeli chodzi o moje życie wśród ludzi i kontakty z nimi - to jest temat na kolejny wpis na pewno, gdyż jest to temat szalenie trudny dla mnie i chciałabym go odpowiednio wyczerpać, jeśli już zabiorę się za niego. 
Póki co, jak wspomniałam - od Nowego Roku wprowadziłam zmiany. Otwieram się na ludzi, mam na myśli 'głębsze' otwieranie się, pozwalające na zbudowanie wreszcie jakiejś bliższej relacji bez nieustannego obwiniania drugiej osoby za to, że: "nic nie rozumie." 

Ja się muszę nauczyć na nowo beztroski. Od choroby ciągle wszystko planuję, analizuję, dręczę się - skupiam się na sobie i sama siebie męczę tym wszystkim!
Ciężko bardzo tak nie robić, po tym jak straciłam panowanie nad życiem i tak się tego stanu przestraszyłam, że dzisiaj chciałabym wszystko mieć idealnie w każdej dziedzinie na swoim miejscu. Wiemy jednak wszyscy, że tak się nigdy nie da.

I tak myślę - jakby było mi łatwo gdybym nie musiała być tak cholernie uparta i gdybym bez wyrzutów sumienia i stłamszonej ambicji była w stanie pójść na łatwiznę. Wybrałabym sobie jakieś przyjemne, praktyczne studia - egzaminy mam zdane na takim poziomie, że mogłabym się dostać na różne fajne kierunki(tylko na medycynę tak nie starcza!). Bawiłabym się w studiowanie, mieszkałabym ze znajomymi, imprezowałabym ile się da. A ja wolę siedzieć sobie 'w pustelni' pracując na resztę lat mojego życia ucząc się rzeczy, które poznawane po raz drugi nie są już ani trochę interesujące. Inwestuję? Nie szkoda czasu? W końcu tak mało go mamy? Naprawdę, często ostatnio zadaję sobie te pytania, bo powiem Wam, że chyba nie ma bardziej trawiącego i przygnębiającego uczucia, niż samotność.

Pozdrawiam ciepło,
Katarzyna

(z koleżanką z pracy :D tak, spożywam fastfooda, którego nie raz sama zakwalifikowałam do czarnej listy czynników rakotwórczych, zgroza!)