poniedziałek, 18 lutego 2013

lymphoma sucks


Dzisiaj zreflektowałam się, jak wiele strasznych rzeczy już zniosłam. Strasznych - to określenie jest bardzo subiektywne. Zawsze należałam do tej części ludzi, która prawie mdleje na myśl o pobraniu krwi, igły to największa zmora i której wydaje się, że gdyby mieli do wyboru - operacja, czy śmierć, najpewniej wybrali by to drugie.
Jak już mówiłam niejednokrotnie - do wszystkiego można przywyknąć.
  • Wenflony
Pamiętam, gdy zastanawiałam się, jak to jest mieć wenflon - byłam przekonana, że musi to być piekielny ból i na pewno nie można poruszać ręką, w którą jest włożony.
Tymczasem - nie jestem w stanie zliczyć, jak wiele wenflonów już miałam. Na oko - 50. Może więcej. Jestem pewna, że byłabym już w stanie założyć sobie wenflon sama. Już wiem, że żyły na dłoni są widoczne, lecz cienkie, najlepsze są te w linii od kciuka, przy nadgarstku i te łokciowe(ale to strasznie niewygodne). Złudnie dobrymi żyłami są te od wewnętrznej strony ręki - wydają się grube, ale lubią trzaskać - nie polecam!
Jeszcze w listopadzie wenflon spokojnie utrzymywał się dobre 10 dni. Teraz niestety udaje się to tylko do 3, góra 4 dni. Robią mi się jakieś dziwne zapalenia, puchnie i twardnieje mi ręka... boli i goi się parę tygodni. Dlatego, lekko przeraża mnie nowina, o tym, że nie będę miała zakładanego kolejnego dojścia centralnego.. To jeszcze 3 kursy chemii, 3 tygodniowe kuracje antybiotykowe, inne leki i codzienne pobrania! Odkryłam jednak jedną bardzooo dobrą tego stronę! (oprócz uniknięcia kolejnej dziury i blizny!) Mianowicie - skoro lekarze zdecydowali się mi tego nie zakładać, oznacza to, że są pewni, że nie przewidują więcej chemii, niż te trzy!
Powracając do tematu wenflonów - nie są tak straszne jak przypuszczałam, ale pod jednym warunkiem - że są zakładane "o raz". Czasem trafi się pielęgniarka, która nie wceluje od razu w żyłę, więc grzebie tą igłą pod skórą na boki, wysuwa, wsuwa - wtedy boli.
  • Nakłucia lędźwiowe
Brrrr. 
Miałam już sześć razy. Robią mi je przy każdym kursie chemii. Skąd więc liczba 6? A stąd, że raz robiła mi je młoda pani dr i po trzykroć nie trafiła. 
Nakłucie robi się w odcinek lędźwiowy kręgosłupa, wbijając igiełkę(igiełkę!iglicę!! jest tak gruba, że żałuję, że kiedyś przed zabiegiem na nią spojrzałam...) lekko pod kątem od boku kręgu(brrrr!). Za każdym razem pobierają mi płyn mózgowo - rdzeniowy, żeby sprawdzić, czy nie ma w nim komórek nowotworowych i podają mabtherę. Znieczulenie miejscowe, mnóstwo strachu i odlot po dormicum. Gdyby nie to, że czasem ktoś nie TRAFI lub czasem boli przy podawaniu leku - nie byłoby tak źle. 
Ale nietrafianie się zdarza, jak i okropny ból, dlatego tego nienawidzę.
I już serce podchodzi mi do gardła jak myślę o następnym, które będzie najprawdopodobniej w środę.
Haha. Co do dormicum - po każdym nakłuciu trzeba leżeć conajmniej godzinę, żeby uniknąć zespołu popunkcyjnego - obrzydliwego bólu głowy, ja natomiast, usłyszawszy, jak dr mówi "Okej, to już koniec", odpowiedziałam grzecznie "Dziękuję bardzo" i zaczęłam schodzić ze stołu mówiąc "No to ja już idę". Wszyscy rzucili się, żeby mnie przytrzymać, a ja śmiałam się, jak głupia.

  • Operacje i zabiegi
Przed biopsją, bardziej, (o dziwo!)niż strach przed samym zabiegiem - przecinaniem, zaszywaniem itd. odczuwałam strach przed tym, że go nie przeżyję, naprawdę, byłam kompletnie zrezygnowana idąc na stół operacyjny. Wszystko za sprawą p.anestezjolog, która usilnie próbowała mnie przerazić. Skutecznie. Powiedziała, że jest to bardzo niebezpieczna operacja, że mogą przez przypadek trafić w serce, że wtedy będą musieli założyć mi jakieś wkłucie przez szyję do serca. Same koszmary. Rzeczywiście, operowanie w rejonie - pomiędzy płucem a sercem do najbezpieczniejszych nie należy, ale nie powinna ona była z premedytacją straszyć mnie, już i tak dostatecznie przerażoną pobytem na onkologii, nieustannym bólem cholernego guza i perspektywą pierwszej w życiu ingerencji w moje ciało.

Obudziłam się w innej sali niż wcześniej, w tzw. pooperacyjnej. Spróbowałam wziąć oddech i wtedy - boże, co to był za ból! Niewiele widziałam, jedynie kształty krzątających się wokół mnie lekarzy i pielęgniarek, którzy ciągle coś do mnie mówili. Ciągle też słyszałam jakieś dziwne bulgotanie. Spróbowałam wziąć jeszcze jeden oddech i poleciały mi łzy. Zobaczyłam dokładniejsze rysy osoby stojącej po mojej prawej stronie. Spojrzałam na nią i urywanymi słowami powiedziałam, że nie mogę oddychać. Usłyszałam, jak krzyczy do kogoś, żeby przynieśli tlen. Zebrałam siły, żeby wydusić kolejne zdanie - "Ale nie mogę oddychać, bo mnie boli". Wzięła więc wenflon, wbiła mi go w rękę i podała coś, co sprawiło, że zabolała mnie cała ręka. Nagle znów wszystko ucichło i zwolniło, widziałam tylko, jak w zwolnionym tempie, jej ręka pisze markerem na plastrze na wenflonie: MORFINA. Mogłam już wziąć płytki oddech. Wtedy poczułam pod  plecami zimną płytę, ktoś z dwóch stron przytrzymał mnie za ręce, błysnęło światło. I nagle wszystko ucichło. Otworzyłam oczy. Wszyscy sobie poszli. Spróbowałam odwrócić głowę na bok, żeby zobaczyć gdzie dokładnie jestem, ale nie mogłam. Poczułam ciągnący plaster na szyi. Podniosłam rękę - coś dużego zostało wbite w moją szyję! Spojrzałam więc na swoją klatkę piersiową. Serce mi zamarło. Z mojego boku wystawała gruba rura wypełniona krwią. Co to za bulgotanie? Poczułam napływające do oczu łzy: "Co się dzieje, czemu tu nikogo nie ma?". Wtedy przyszedł chirurg, człowiek, zdaje się o najcieplejszych oczach, jakie widziałam. Spojrzał na mnie i spytał jak się czuję. Zasypałam go pytaniami, czym jest to coś w mojej szyi i co to za rura. Wyjaśnił mi, że w szyi mam wenflon, a z powodu komplikacji - płynu w opłucnej zostałam zdrenowana, co wyjaśniło też skąd się bierze tajemnicze bulgotanie. Powiedział też, że może mi się zacząć chcieć spać, bo musieli podać mi więcej środka usypiającego, gdyż zabieg przedłużył się do 3h.
Leżałam tam jeszcze jakąś godzinę, nawet na chwilę nie zamknęłam oczu, byłam sparaliżowana strachem i bólem. Przez cały ten czas nikt do mnie nie podszedł. Przez cały ten czas płynęły mi łzy z oczu i nic nie mogłam na to poradzić. W końcu wróciłam na oddział, przełożyli mnie na łóżko i w tej samej pozycji leżałam 3 doby.. 3 doby koszmaru. 3 doby, nieustannego starania się oddychać jak najpłycej - każdy oddech bowiem sprawiał potworny ból. Morfina, ketonal, paracetamol, tak w kółko.
Po trzech dniach, przyszedł ten sam pan chirurg, który oświadczył mi, że idziemy wyjąć dren. Zaprowadził mnie do "zabiegowego", usiadłam na krześle. "Dobra, podnieś rękę do góry i połóż ją na głowie" - powiedział. Zaszumiało mi w uszach. "Jak to? Bez znieczulenia?". Byłam przerażona. Skoro bolało mnie nawet oddychanie, najmniejszy ruch, wyżej wspomniane położenie ręki na głowie było już szczytem możliwości, więc co dopiero poruszanie od wewnątrz wszystkich zbolałych miejsc!  "Dawaj, nie będzie bolało, poczujesz ulgę." Spojrzałam w te ciepłe oczy i pomyślałam, że ten człowiek na pewno, nie próbowałby zrobić mi krzywdy, dlatego podniosłam rękę i zacisnęłam oczy. Najpierw coś delikatnie zabolało - pewnie zdjął szwy, a potem kazał mi wziąć głęboki oddech. "Na trzy, dobrze? Raz... dwa... trzy!" , poczułam jakby ktoś włożył mi w klatkę piersiową wielki ssak i włączył na najwyższe obroty. Nie, właściwie to poczułam, jakby ktoś wyjmował mi jakąś uwierającą rurkę. Trwało to zaledwie 2 sekundy i wcale nie było tak bolesne - rzeczywiście poczułam ulgę, byłam w stanie wreszcie wziąć głębszy wdech. Bolesne było natomiast zakładanie później przez niego szwu, w miejscu z którego wyjął dren. Tego mu nie wybaczę.

Czego nauczyłam się o bólu - im większy, tym szybciej mija. Im większy, tym szybciej o nim zapominamy. Już wspominałam o tym, że nie pamiętam JAK to bolało, pamiętam jedynie ŻE. Co więcej - bardziej bałam się bólu, jak jeszcze go nie znałam.

Zmieniłam zdanie: miałam zamiar jeszcze opisać parę zabiegów, ale właśnie mi się odechciało. Nie chcę budzić tych bolesnych wspomnień. Muszę tylko powiedzieć, że mój ranking  "strasznych" przeżyć wygrywa bezkonkurencyjnie biopsja.

                                                               * * *
47 dzień w szpitalu.
Jutro czeka mnie wycieczka! Jadę do innego szpitala na tomografię, bo nasz(jezu, nie wierzę, że użyłam tego określenia) się zepsuł. To zawsze jakieś wyjście STĄD. Mimo, że będę jechać karetką. Mimo, że będę musiała założyć maseczkę, narażając się tym  na spojrzenia "zdrowszych niż ja", to jednak się cieszę. Będę miała okazję, by założyć coś normalnego, miła odmiana od szpitalnego outfitu. Założę włosy. Fajnie!
Jutro tomografia, w środę PET. Tak strasznie się boję. STRASZNIE! Co jeśli... Tak cudownie dużo zmniejszyło się według pierwszego badania! Jeśli teraz coś się popsuje.. to ja nie wiem skąd wezmę siłę...Nie, nie, nie! Nie ma takiej ewentualności nawet! Próbuję to sobie tłumaczyć właśnie w ten sposób, a ciągle czuję uczucie ucisku w żołądku.
A obiecałam sobie, że po pierwszych badaniach kontrolnych już nie będę się bać!

A, jednak chwilowa niedyspozycja mentalna, była spowodowana zmęczeniem.Wysypiam się i wszystko wróciło na miejsce. *relief*

Znów nie napisałam tego co chciałam! Dziękuję bardzo za wejścia, jest już ponad tysiąc! Wyłączyłam naliczanie własnych wejść, więc oznacza to, że musiał nabić je ktoś inny, za co naprawdę dziękuję, cieszy mnie to, że komuś chce się to czytać. Sprawiło to, że coraz bardziej chce mi się pisać(:

Cancer, you sucks.