środa, 6 listopada 2013

365 days

Zajrzałam dziś do swojego kalendarza z tamtego roku.
Jak idealnym zobrazowaniem tego co przeżywałam jest kartka z 1 listopada 2012 roku. W datę tę wpisane jest bowiem: "czytać "Wesele", Ang - 9:00 WOOOLNEEE!" a obok - "Szpital - guz - jutro biopsja".

29 października 2012r.
Pamiętam, że jak to często mi się zdarzało od kilku miesięcy - miałam okropny problem ze wstaniem rano do szkoły. Pamiętam, że cały dzień w szkole źle się czułam, ale przypisywałam to zwykłemu "przemęczeniu". Po szkole czekały mnie 3-godzinne zajęcia przygotowujące do matury, więc poszłam kupić kawę, wydawała mi się jedynym ratunkiem dla mojego ledwo funkcjonującego, skrajnie wycieńczonego organizmu. Pamiętam, że kupiłam ulubioną Caramel Macchiato i ciastko w Coffee Heaven. Było zimno. Miałam na sobie po raz pierwszy ubraną kurtkę zimową i tak samo po raz pierwszy noszoną torebkę. 
Tego dnia po raz ostatni wypiłam kawę(tak, nie piję kawy do dziś:p) i po raz pierwszy i ostatni miałam ze sobą tę nową czarną torebkę tej zimy.
Po drugim łyku pysznej, kojąco ciepłej kawy, który zaczerpnęłam na mroźnym dworze, zaczęłam czuć dziwne kłucie w okolicach serca. Pomyslałam, że to niepokojące, że ostatnio zdarza mi się to tak często, ale, że to pewnie zwykłe młodzieżowe kłucie serducha - tę myśl zapiłam kolejnym łykiem kawy. Wcale nie było mi lepiej, mimo, że brałam głębokie wdechy, ale gdy usiadłam na ławce, kłucie to zdawało mi się być ledwie odczuwalnym. Sięgnęłam więc po papierosa. Nie pamiętam już jaki to był. Zapewne Marlboro, tak, to był Marlboro gold.
Ostatni papieros, jakiego wypaliłam.
Ręka zamarzała mi podczas palenia, czułam, że coś jest nie tak, przy każdym zaciągnięciu czułam coś dziwnego  w płucach. Po kilku buchach zgasiłam go. Palenie nie było wcale przyjemne. Wstałam. Zakłuło mnie w klatce piersiowej 4 razy bardziej, niż wcześniej. Zakręciło mi się w głowie. Wróciłam do szkoły, by usiąść i odpocząć. Było ze mną paru ludzi z klasy, a ja czułam coraz bardziej uciążliwe kłucie. W końcu każdy oddech był okrutnie bolesny. Wstałam więc, by nikt nie widział, że coś się ze mną dzieje, nie mogłam powstrzymać grymasu bólu zstępującego na moją twarz. Udałam się do łazienki, zamknąwszy się w toalecie zaczęłam podnosić do góry ręce, wyginać plecy we wszystkie możliwe strony, nabierałam i wydychałam powietrze - szukałam pozycji, która wreszcie przyniosłaby mi ulgę. Nic nie skutkowało. Oddychając jak najpłycej jak to możliwe, stałam i zbierałam myśli, czułam, że coś jest naprawdę nie tak, samopoczucie trochę takie, jakbym miała zawał. Poczułam, że zdrętwiała mi lewa ręka. Nie miałam siły. Opanowałam jednak umiejętność płytkiego oddychania i tym sposobem byłam w stanie dojść do miejsca, w którym odbywały się moje zajęcia. Napisałam na nich próbną maturę z rozszerzonego wosu duszona przez jedenastocentymetrowego guza w klatce piersiowej.(:D) Męczyłam się jak cholera.
W końcu nie wytrzymałam, oddałam pracę i wyszłam na pociąg do domu.
Ostatkami sił wróciłam(co przeżywałam podczas jazdy pociągiem i 10-minutowego spaceru do domu, nie będę już opisywać).Od razu położyłam się do łóżka. Poczułam, że bolą mnie wszystkie kości, że mam dreszcze. Sięgnęłam po termometr(nie wiem, czy dobrze opisuję wydarzenia chronologicznie) i zmierzyłam temperaturę - ok.38 stopni. To postawiło mnie do pionu. Zadzwoniłam do mamy, wszystko jej dokładnie opowiedziałam. Nie miewałam zbyt często gorączki, jedynie jak męczyła mnie jakaś paskudna długa infekcja, a przecież nie miałam objawów infekcji. Czułam się po prostu źle.  Mama dosłownie wymusiła na mnie i moim bracie pójście do nocnej przychodni. Że w ogóle taka istniała stosunkowo blisko naszego mieszkania. 
Pamiętam, że wyszliśmy z bratem i w tej samej chwili spadł śnieg. Było niezwykle zimno. I niezwykle pięknie. Chodnik był oblodzony i trzeba było uważnie wybierać miejsca bez "wyślizganego lodu". Doszliśmy do przychodni. Ani jednego pacjenta. Przyjął mnie lekarz. Wysłuchał, osłuchał. Zdziwił się moim walącym jak dzwon sercem. Zrobił EKG. Tętno blisko 200, tachykardia. Coś jest nie tak.
Skierowanie do szpitala."Wypiszę Pani to skierowanie, bo jeśli tego nie zrobię, to na pewno Pani to zignoruje" - powiedział młody lekarz wręczając mi kartkę, którą byç może miała diametralny wpływ na przebieg mojego leczenia - "wczesna diagnoza=większe szanse na wyleczenie - dziękuję". Dostałam środek obniżający tętno, poczekałam, aż zacznie działać i wróciliśmy do domu. Już czułam. Już czułam, że to coś poważnego. To była już godzina bliska 22. Wkrótce przyjechała mama i pojechałyśmy do szpitala.
Obie to czułyśmy. Byłyśmy skupione. Poważne. Mimo, że jeszcze na nic strasznie groźnego nic nie wskazywało - "mogła to być przecież infekcja".
A jednak. Stoczyłyśmy bój z personelem szpitala, który nie chciał nas przyjąć i udało nam się dostać na RTG. Pamiętam radiolog, która wyszła z gabinetu z opisem, miała troskę wypisaną na twarzy. Ona już wiedziała, że to guz.Wręczyła mi opis i spytała "Długo już tak Panią boli w tej klatce piersiowej?".

Rozmowa z lekarką, skierowanie na przyjęcie na oddział. Powrót do domu. Ok.1:00.Byłam zbyt zmęczona, aby martwić się tym, co się dzieje. Połknęłam ibuprom, żeby móc zasnąc, ułożyłam się na prawym boku, ponieważ leżąc na plecach ledwie mogłam oddychać.  Zasnęłam. Kolejny dzień miał być początkiem. Początkiem być może najtrudniejszego okresu w moim życiu, początkiem walki, cierpienia.
Dalej wszystko działo się bardzo szybko, mimo, że leżałam w szpitalu jakieś 2 dni. Pierwszy wenflon, tomografia. Słowa, które wypowiedziała Pani Doktor, gdy otrzymała opis: "Badanie wykazało obecność masy w śródpiersiu. Być może jest to tylko powiększony węzeł, ale trzeba to sprawdzić i pobrać wycinek. Wyślemy Cię na oddział onkologii do innego szpitala".
BUM
Wielki głaz runął na moją głowę. Poczułam falę zimna i gorąca, poczułam podchodzące do gardła serce. Przełknęłam ślinę i jedyną rzecz, jaką byłam w stanie jej odpowiedzieć, było:
"O fuck."
Pamiętam, jak bardzo bałam się tej operacji. Skalpel, narkoza, stół operacyjny - to był od dzieciństwa jeden z największych lęków w moim życiu. Wtedy dotarło do mnie, że ten koszmar jeszcze trochę potrwa. Bałam się o maturę - "Zwalę ją nie chodząc do szkoły". Nawet do głowy mi nie przyszło, że może się okazać, że leczenie mojej choroby może trwać 8 miesięcy i że nie będę mogła jej zdać. Z tego powodu paradoksalnie wylałam pierwsze łzy. A może to był jedynie pretekst? Może już wtedy poczułam pierwszy strach o własne życie?
Gdy trafiłam do szpitala, gdzie mieli przyjąć mnie na oddział onkologii, usiadłam z mamą i bratem na szpitalnej kozetce na oddziale dziennym. Siedzieliśmy w milczeniu i wtedy to powiedziałam: "Jezu. Mam raka." Powiedzenie tego na głos wcale nie sprawiło, że fakt ten stał się dla mnie czymś bardziej realnym. Przeciwnie. Coraz bardziej oddalałam się od rzeczywistości, czułam, że obserwuję swoje losy jako obserwator z boku. Rozmowa z lekarzami, podejrzenie diagnozy o "ziarnicę złośliwą", "leczenie będzie trwało około pół roku", "to jest  bardzo dobrze wyleczalny nowotwór", "nowotwór układu chłonnego", "nowotwór", "onkologia", "rak".
Pojęcia dotychczas abstrakcyjne, słyszane gdzieś w telewizji, gdzieś daleko, poza "tym" światem nagle zaczęły dotyczyć mnie. Osobę od zawsze zdrową,nie mającą niczego wspólnego z ludźmi "bardzo poważnie chorymi". "Jestem poważnie chora.", "Mogę umrzeć".

Dalsze losy na onkologii opisywałam już fragmentami. Powolna asymilacja. Ból. Strata włosów. Leki. Choroba. Słabość. Zależność od innych i od ciała. Cierpienie. Samotność. Cios za ciosem.

Naprawdę minął rok od tamego momentu? W ogóle tego nie czuję. Mimo, że naprawdę się staram, robię wszystko i naprawdę  naprawdę dobrze mi wszystko wychodzi - wciąż w tym tkwię. To ciągle się dzieje. Jak wrócić do stanu, którego już się nie pamięta. Wszystko runęło.
I zrozumiałam. Zrozumiałam to dosłownie parę dni temu. Ja nie mogę "wrócić" do normalności. Dla mnie normalności już nie mam. Mogę jedynie wybudować wszystko, zacząć od nowa na wiele solidniejszych fundamentach, niż poprzednio. Pogodziłam się z tym, że nic nie będzie jak dawniej,bo już nie mam percepcji jak dawniej. A świat jest takim jakim się go odbiera, czyż nie? Mój jest teraz okrutny i kruchy, ale niezwykle, niezwykle cenny. Spełniać marzenia, dążyć do celów, rozwijać się i żyć - to jest to, co jest pisane mi teraz robić.

Minął najgorszy rok mojego życia. Ale minął. Ruszam dalej z jak zawsze optymistyczną nutą!
Coraz więcej rozumiem, nie ma dnia bym nie analizowała wszystkiego przez co przeszłam, dopiero teraz jakoś klarownie mi się to przedstawia.
(A i może się powatrzam w tym co piszę, ale wylewanie tego pomaga mi to wszystko jakoś ostatecznie usystemtyzować.)

A 16 listopada mam PETa wreszcie! Od wyniku wieele zależy, ale nie spodziewam się żadnych wyskoków z jego strony;) Wish me luck!