czwartek, 14 lutego 2013

nic nijak i o niczym

43 dzień w szpitalu. 
Chyba po wyjściu z tej choroby będę najcierpliwszym, najpokorniejszym człowiekiem na tym świecie. 
Nadzieje, którymi się jednego dnia żyje, drugiego okazują się absurdem. Pragnienia, których nie można spełnić. Uczucie bycia u skraju wytrzymałości, które w jednej chwili gaśnie  pod wpływem ingerencji nadziei, którą to jednego dnia się żyje, drugiego okazuje się absurdem.... Błędne koło.

Żyłam nadzieją tygodniowego pobytu w domu. Nie doliczyłam się jednak, że nie będzie to tydzień a dwa dni, co w rezultacie skłoniło mnie do zastanowienia się, czy W OGÓLE jest sens wychodzić. Ostatecznie doszłam do wniosku, że nie. Przykrym aspektem szpitalnych realiów jest deficyt miejsc.. Wychodząc na dwa dni bez wątpienia pozbawię się komfortu dwuosobowej sali z łazienką, w dodatku - najlepszego miejsca na oddziale (mam okno i parawan oddzielający mnie od mojego sąsiada - od zawsze nie znosiłam dzieci, ale to jakim potworem jest to dziecko.. wykreowałam sobie już obraz jego rodziny - niewątpliwie patologicznej. Wszelkimi negatywnymi uczuciami obdziela swoją matkę, która jest całą sytuacją przerażona i nie jest w stanie mu się sprzeciwić. Do tego obydwoje z matką mówią takim językiem, że można to nazwać niemalże gwarą. Zaczęłam się bać o to, że słuchając przez kolejne 3 tygodnie, jak "włanczają  światło", "zakładają spodne", "mają mało ger", "lubio, robio i słuchajo", sama niedługo zacznę tak mówić! Poza tym odnoszę wrażenie, że pochodzą z rezerwatu. Przy każdym nakłuciu matka mówi, że jej synowi właśnie "pobierają szpik", pasie go kiełbasą i majonezem, podczas gdy powtarza, że biedak jest na ścisłej diecie. Dzieciak drze się nawet przy zmianie głupiego opatrunku i ma głęboko w dupie, że lubię spać po pierwszej w nocy. Nie wie, który szczyt w Polsce jest najwyższy, który wiek to 1893 rok, ani na czym polega "porównanie", natomiast niesamowicie zna się na grze, w którą napieprza 23 i pół godziny na dobę...) Zaraz, zaraz, miałam przecież zamiar opiewać moje miejsce na sali, tymczasem robię coś zupełnie odwrotnego. Oj, to tylko drobna niedogodność, głupi, bo głupi, ale też musi się gdzieś wyleczyć.
Wiem więc, że 2 dni przyjemności w domu nie są w stanie zrekompensować mi późniejszej konieczności leżenia na wieloosobowej sali, może nawet co gorsza na INNYM I OBCYM oddziale.
Nie powinnam musieć martwić się o takie rzeczy w obliczu całej sytuacji. Niestety, realia są jakie są i mnie do tego zmuszają.
Następny blok chemii mam bowiem już od środy(zarówno jak kolejne kontrolne badanie PET), a do tej niedzieli mam jeszcze kurację antybiotykową lekami, które istnieją tylko w wersji dożylnej, więc do niedzieli nie ma najmniejszej możliwości, bym wyszła. Pozostają więc tylko te naciągane 2 nieszczęsne dni. Za mało, zdecydowanie za mało.
Podsumowując - czeka mnie spędzenie tutaj jakiś 30 dni(biorąc pod uwagę chemię, spadek wyników, a potem wygrzebywanie się). Po następnej chemii natomiast: idę do domu nieodwołalnie, chociażby na pół dnia. 
Po raz kolejny zaciskam więc zęby, przełykam rozczarowanie, przestawiam się psychiczne puszczając poprzednie nadzieje w niepamięć i skupiam się na nowych. 

Czy cytostatyki ingerują też w mózg? Poważnie, ostatnio zauważyłam jakiś spadek jakości i umiejętności szybkiego myślenia. Pisanie dzisiaj idzie mi straszliwie topornie. Często zapominam. Dziś zapomniałam gdzie się idzie na USG, a byłam tam już tysiące razy... Może to zmęczenie! Nie chcę być zdrowa kosztem bycia tumanem!


(Z<33333)
 
A, absolutnie moją Walentynką w tym roku została perspektywa nowego życia, cóż...nigdy nie byłam tak zakochana ;)