środa, 12 sierpnia 2015

Holiday souvenir

Przywiozłam z wakacji przemiłego rotawirusa. Skutecznie od dwóch dni przypomina mi jak to było po ulubionej mieszance cyklofosmamidu, ifosmamidu i etopozydu.
Zdyyyyycham! (Jeżeli ktoś z Was wybiera się do Zakopanego w najbliższym czasie - nie polecam, panuje tam potworna zaraza)

Dzięki temu, że zostałam przytwierdzona do łóżka, nareszcie zebrałam się, aby coś napisać. 

Wiele się przez te ponad pół roku zmieniło u mnie. Na szczęście nie to, że nadal pozostaję zdrowa:) Ostatni PET, który był wykonany w maju potwierdził utrzymującą się CR - remisję całkowitą.

Co więc się zmieniło?

Od lutego poświęciłam się tylko szaleńczej nauce. Chemia. Biologia. Chemia. Chemia. Chemia. Niewyobrażalna presja, która z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc - wraz ze zbliżającym się majem i terminem matur, coraz bardziej mnie przytłaczała. 
Ucisk w gardle, kołatanie serca, dziwne stany nieuzasadnionego, aczkolwiek paraliżującego niepokoju. I ciągła myśl - "Co ja zrobię jeżeli się nie dostanę?". Nie miałam żadnego planu B. Wiele osób powtarzało mi, żebym pomyślała o tym, co zamierzam, jeżeli coś pójdzie nie tak z egzaminami. Wprawiało mnie to jedynie w złość. W końcu przy progach na kierunek wynoszących minimum 175 punktów (czyli średnio ponad 85% z obu przedmiotów), nawet jeżeli ktoś ma świetnie opanowany materiał, może zdarzyć się tak, że czegoś się nie doczyta, albo dostanie zaćmienia - jesteśmy ludźmi w końcu. Wiedziałam doskonale, że wciąż mam mniejsze szanse po nauce jedynie dwa lata do tych egzaminów, niż przeciętny maturzysta, który spędził pełnowymiarowy trzyletni okres licealny w klasie o profilu biologiczno-chemicznym.
Mimo tej świadomości, nie chciałam słyszeć o niczym innym. Maniakalnie trzymałam się myśli, że przecież podczas leczenia postanowiłam zostać LEKARZEM i muszę się tego trzymać. Jeżeli się nie uda, będę próbować do skutku, przecież trzeba walczyć o swoje marzenia i jak to kiedyś zaznaczyłam "nie należy zadowalać się substytutami". Przerażała mnie perspektywa ewentualnej porażki, ale postanowiłam, że w razie czego poświęcę kolejny rok na naukę w domu (bo z pracą i studiami, aby to było w pełni efektywne, nie da się nauki pogodzić). 

Zaczęło iść mi naprawdę dobrze. Próbne matury pisałam na satysfakcjonujące wyniki, które wyzwalały we mnie kolejną dawkę stresu - "Co jeżeli tak dobrze nie napiszę jej w maju?". 
Już w kwietniu najbardziej bałam się tylko tego, że mogę nie przelać na papier, tego co umiem. Byłam pewna swoich umiejętności, ale bałam się, że stres weźmie górę. Kilka dni przed maturą niemalże modliłam się, żeby nie dostać jakiegoś ataku niepokoju podczas dwu i pół godzinnego egzaminu, co mogłoby, sprawić że stracę choć jedną cenną minutę czasu na przelanie wiedzy na papier.

Nadszedł maj, matury napisałam, dałam radę pokonać stres, byłam naprawdę zadowolona z tego jak napisałam. Wraz z wyjściem z egzaminów wyłączyłam myślenie na temat wyników i przyszłości, aż do ich otrzymania.

Wyniki. BAM. Nastąpiło zderzenie z rzeczywistością. Coś poszło nie tak, punktów ewidentnie może mi zabraknąć. Ale nic, składam dokumenty, jeżeli progi delikatnie spadną - wciąż mam szansę. Zaczyna się rozpaczliwe czekanie.

Jest połowa sierpnia, kolejne listy rekrutacyjne się pojawiają - progi na uczelnie medyczne w kraju bardzo wzrosły do niesamowicie wysokich wartości. Wiem, że nie mam szans na studia bezpłatne. Paniczna myśl o studiach płatnych - w Warszawie jest to koszt ponad 200 tysięcy złotych.
Nie stać nas na to. Pozostało mi próbować po raz kolejny. Do trzech razy sztuka?

Przeżyłam to naprawdę dotkliwie. Poczułam pustkę. Bezsens. Od zakończenia leczenia do maja tego roku poświęciłam się zupełnie jednej myśli i jednej drodze. Odstawiłam absolutnie wszystko, wszystkich na bok. Byłam pewna, że to jest TO. W zastałej sytuacji poczułam się bezwartościowa. Okazało się, że podczas tych dwóch lat odsunęli się ode mnie bliscy, zaniedbałam siebie, swoją psychikę, swój komfort. Stanęłam w punkcie w wyjścia. W tym samym punkcie, w którym znajdowałam się przed rozpoczęciem leczenia. Wydawało mi się, że wiedza jaką posiadam jest jedynym wyznacznikiem mojej wartości a jej przełożeniem jest dostanie się na studia medyczne. Zaczęłam zastanawiać się nad sensem swojej choroby. Do tej pory wydawało mi się, że zachorowałam, by zmienić swoją drogę życiową i żeby robić coś wzniosłego - pomagać w chorobie innym ludziom. Zmieniłam dla tej myśli cały swój profil kształcenia, porzuciłam naukę języków na rzez nauki chemii i biologii od podstaw.
Zaczęłam być zasypywana pytaniami "Jak matura?", "Na którą uczelnię się wybieram?". Każde takie pytanie było kolejnym ciosem. Ostatnie lata mojego cierpienia, wyrzeczeń, samotności - okazały się bez sensu. Nic z nich nie wynikło.

Mimo wszystko nadszedł czas decyzji - co robić. Nadchodzi nowy rok akademicki, czas się zadeklarować.

Pierwszym pomysłem było pozostanie w domu kolejny rok. I nauce. Znowu. Na tę myśl włos jeżył mi się na głowie. To naprawdę była męka. Zorientowałam się, że przecież nie byłby to drugi rok tego samego, ale w gruncie rzeczy CZWARTY. Tak - C Z W A R T Y! Przecież już chorując na raka spędziłam pełen rok samotnej walki z chorobą na zamkniętym oddziale. Potem był rok przygotowań do zdania matury. Kolejny rok - przygotowania do jej poprawy. Gdzie moje życie? 
Zrozumiałam, że ten pomysł zupełnie odpada, że muszę wreszcie wyjść do świata, powrócić do normalności, której już nawet nie pamiętam.

Już teraz wiem - nie można iść do celu nie zważając na nic innego. Szczególnie, jeżeli nie zważa się na siebie. Po zakończeniu terapii powinnam była płynnie powrócić do normalności i życia społecznego, co już wtedy byłoby diabelnie dla mnie trudne. Trzeba wyznaczać sobie wysokie cele w życiu, ale to wszystko musi być jakieś zbilansowane. Z jednej walki rzuciłam się od razu w drugą. Rozbita psychicznie i fizycznie po wycieńczającej terapii. Chciałam udowodnić sobie, ale przede wszystkim innym jaka jestem silna i na jak wiele mnie stać - chciałam to zrobić poprzez dostanie się na najtrudniejsze studia w Polsce. Gdybym była jakaś bardziej rozsądna, nie widziałabym wszystkiego jedynie w kolorach czarnych lub białych, ale zauważyłabym też odcienie, które warto by było wziąć pod uwagę. Widziałam tylko swoją porażkę w postaci nie dostania się na studia - nie widziałam sukcesu, który rzeczywiście był całkiem godny podziwu: w końcu nauczyłam się od podstawy dwóch działów wiedzy na poziomie licealnym-rozszerzonym sięgając 80%. Powinnam być mimo wszystko zadowolona z siebie - gdybym wzięła pod uwagę fakt, że już na początku miałam niewielkie szanse, by tego dokonać. Co więcej - odkryłam, że może nie jestem jakimś wybitnym geniuszem (gdybym była, zapewne dostałabym po 100% już po pierwszym roku przygotowań), ale za to jestem niezwykle pracowita i wytrwała w dążeniu do celu, czego wcześniej nie miałam okazji sobie udowodnić. Nauczyłam się również, że nie wolno oceniać nikogo po pozorach. Przyznaję się, że sama oceniałam tych, którzy nie dostali się na studia, na które planowali iść, myśląc, że są po prostu leniami, albo tłuczkami. Tymczasem sama dostałam po tyłku - dałam z siebie sto procent a wynik pokazuje troszkę mniej:) - a inni widzą tylko wynik. Pracowałam przecież po cichu.
Przede wszystkim zrozumiałam jednak, że nie najważniejszy jest prestiż, pozycja względem innych ludzi, wiedza i tytuł naukowy. Najważniejsze, aby być szczęśliwym, a żeby takim być, trzeba mieć czas na zauważanie drobnych rzeczy, które są tak często tłumione przez złe emocje, stres, pośpiech i dążenie do wygórowanych celów.

Pomyślałam, co by było, gdybym któregoś dnia okazało się, że nastąpiła drastyczna progresja choroby i zostało mi kilka dni życia. Czułabym, że umieram jako człowiek nieszczęśliwy. Nieszczęśliwy, bo oddany, tylko jakiemuś celowi, nie ludziom, nie bliskim, miłości, przyjaźni. A myślałam, że wystarczę sama sobie, ze swoim celem. Bez innych ludzi, wszystko jest puste.

Popełniłam wielki błąd. Pech chciał, że zachorowałam w momencie, kiedy czekała mnie decyzja dotycząca mojej przyszłości - podjęłam ją pod wpływem emocji związanych z walką o życie. Nie był to na pewno odpowiedni czas.
Nie można żyć planami, perspektywą przyszłości - życie dzieje się tu i teraz. Mój czas jest TERAZ i trzeba robić co się da aby wykorzystać bieżącą sekundę jak najlepiej. Lepiej jest tworzyć wspomnienia, niż przygotowywać sobie przyszłość, której przecież dobrze wiem, że nie ma pewności, czy się doczeka. Najwyraźniej choroba śmiertelna nie wystarczyła bym to zrozumiała ;) Potrzebowałam jeszcze dwóch lat, aby dojrzeć do tej refleksji.

I tak to jest, całe życie się popełnia błędy i na nich uczy. Błędem było spędzanie najcięższego okresu swojego życia w samotności i zmaganiem się ze sobą. Nikomu nie pozwalam tego robić po przejściu przez nowotwór! Żałuję tylko tego - mogłam uczyć się rownolegle ze studiowaniem czegoś innego, a nie koncentrować się tylko na jednym. Nie mogę powiedzieć, że błędem było tak intensywnie się uczyć - dzięki temu mam maturkę zdaną na fajnym poziomie i dostałam się na całkiem ambitny kierunek chemiczny na politechnikę(nie mówiąc o tym, że odkryłam tak fascynujący dział wiedzy, jakim jest właśnie chemia). Marzenia nie porzucam - no pod warunkiem, że porwie mnie ten kierunek w takim stopniu, że nie będę już miała potrzeby zgłębiania anatomii i zmagania się w przyszłości z NFZem. Póki co planuję jednak jeszcze raz podejść do poprawy - i po raz ostatni sprawdzić, czy to TA droga. Jeśli nie - odpuszczam. Na razie, niezależnie od wszyskiego innego - wreszcie ruszam do przodu. Od dziś.

Dziękuję za uwagę, dziękuję za komentarze:) Ktoś pytał, co jaki czas mam robione badanie PET - według mojego lekarza, przez pierwszy rok od zakończenia leczenia: co trzy miesiące, następnie przez kolejne lata: co pół roku, albo rok. Na razie mam co pół roku, w grudniu lekarz zdecyduje, jak będzie z kolejnymi badaniami.

Pozdrawiam wakacyjnie. Dbajcie o siebie, spełniajcie się i cieszcie sobą nawzajem! Polecam aktywność fizyczną - oprócz poprawy aparycji i samopoczucia, polepsza się kondycja i stan zdrowia - cudowna sprawa (ćwiczę już trzeci miesiąc). Dieta też jest niezwykle ważna i wreszcie zaczęłam jakąś stosować (no oprócz ostatnich kilku dni, kiedy to prawie nie jem nic, bo prawie nic się nie przyswaja,hihi).
Ale o tym rozpiszę się innym razem.

Do napisania!

3 komentarze:

  1. To świetna wiadomość, że ruszasz do przodu. Fakt, że zamierzasz podejść do poprawy matury żeby spełnić marzenia, a jednocześnie zaczynasz studiować pokazuje jak bardzo ambitna i niezwyciężona jesteś. Korzystaj jak najwięcej z życia studenckiego, kochaj je, ciesz się każdą chwilą. Podobno gdy robi się to co kocha, przyciąga się ludzi, których będzie się kochać i przyszłe pozytywne zdarzenia. Oby w Twoim przypadku było to dostanie się na medycynę i długie, przepiękne życie spędzone na robieniu tego, co kochasz. Trzymaj się.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kasiu to niezwykle dojrzałe, co piszesz.. najważniejszą rzeczą na świecie jest bycie szczęśliwym człowiekiem, dostrzeganie piękna małych rzeczy, posiadanie wokół siebie dobrych, wartościowych ludzi.. a to co wydaje Nam się być porażką z czasem może okazać się sukcesem.. włożyłaś ogrom pracy w przygotowania do matury, co świadczy o tym jak ambitna i uparta jesteś, wiele w życiu osiągniesz, jestem o tym przekonana !! Żyj i czerp garściami :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem przekonana, że ten rok pozwoli Ci naprawdę dojrzeć i zrozumieć lepiej, gdzie chcesz dalej ruszyć. Może to właśnie chemia będzie Twoją największą pasją, a może postudiujesz i z łatwością powtórzysz materiał do matury, bo zobaczysz, jak niewielki się wydaje, przy tym, czym zawalają Cię na uczelni ;) Jeśli tylko będziesz chciała, na maturę będzie czas - wiem, co mówię ;) Buziaki! :*

    OdpowiedzUsuń