poniedziałek, 17 października 2016

Safe and sound

A jednak nie minął jeszcze rok od ostatniego posta!
Uwierzcie, przynajmniej raz na miesiąc podejmowałam próbę napisania czegoś i zawsze coś stawało na przeszkodzie.
Serdecznie wszystkich witam, przepraszam za tak długą ciszę: informuję, iż żyję i mam się nawet całkiem nieźle!

Nadszedł znienawidzony przeze mnie jesienny czas. Wszystkie cechy jesieni są dla mnie cechami sprzężonymi z chorobą, szpitalem i walką o życie. Wychodząc na ulicę nie widzę złotych liści tańczących na wietrze, połyskujących kasztanów zdobiących chodniki - lecz czuję TEN zapach, który przywołuje obrazy i somatyczne odczucia przypominające mój stan sprzed czterech jesieni. Pierwszy tydzień października musiałam zaciskać zęby, żeby otworzyć oczy o porze, w której kolor nieba za oknem wcale nie wskazywał na rozpoczęcie dnia oraz wyjść spod ciepłej, bezpiecznej kołdry prosto w przenikliwe zimno, wilgoć i ten lepki zapach choroby.
W tym tygodniu mam problem z głowy, bo dostałam od lekarza zwolnienie z zajęć na cały tydzień - wichry i deszcze, szczególnie dopadające mnie w miejskich "dyszach" tworzących się między wysokimi budynkami (to właśnie te wywracające parasolki na drugą stronę, podwijające spódnice i niemal wywracające przechodniów) nie wpłynęły zdrowotnie na mój wciąż upośledzony układ immunologiczny i leżę właśnie w łóżeczku z infekcją górnych dróg oddechowych.
Stąd też być może motywacja na napisanie posta - mam czas!
Tak więc co do jesiennej aury, postanowiłam już, na przełomie ostatnich tygodni, że wyprowadzam się z Polski. A żeby ironii stało się zadość, pewnie nie znajdę pracy w przyjaznym mi klimacie (co rozumiem jako 25+ stopni i szumiące pod oknem morze), więc pewnie skończę gdzieś w Skandynawii. (haha)
Nawiązując do mojej ścieżki kariery - którą właśnie zaniedbuję na rzecz wychodzenia z infekcji - muszę się pochwalić zdanym pierwszym rokiem inżynierii chemicznej. Z dumą oświadczam, iż pokonałam matematykę na poziomie uniwersyteckim! Przełamałam kolejne bariery, udowadniając tym samym, że nie ważne w jakim punkcie życia się jest - jeżeli się czegoś chce na tyle, żeby poświęcić cały swój czas i energię - to się po prostu uda. Po zetknięciu się ze środowiskiem naukowym i godzinach spędzonych na rozmyślaniu, pomysł na kierunek lekarski odchodzi powoli w zapomnienie. Z jednej strony wynika to z poczucia satysfakcji związanej z sukcesami na studiach i ilością pracy, jaką w nie włożyłam a z drugiej z zapoznania się z realiami polskimi i możliwościami.
Wiele osób mnie pytało, jak mogę chcieć pracować na co dzień z ludźmi skoro ich nie lubię. To akurat nie prawda z tym lubieniem, ale rzeczywiście cenię sobie prywatność i mam dość rozbudowaną "prywatną strefę". Mogłoby to przyczyniać się do powstawania u mnie jakiegoś stanu irytacji w codziennej pracy. Pewne ludzkie zachowania mogłyby sprawiać, że czułabym się bardzo źle i mogłyby mi przesłaniać całą wzniosłość wykonywania tego pięknego zawodu. Ponadto nie wyobrażam sobie zmagania się z systemem. Co zrobiłabym w sytuacji, gdybym musiała odmówić pacjentowi jakiegoś badania, wiedząc, że to tylko z powodu niedoborów środków w budżecie? Serce by mi pękło chyba. Tych argumentów mam teraz wiele, chociaż wiem, że z części tych faktów zdawałam sobie sprawę jeszcze za czasów mojego zapału na kierunek lekarski. Wniosek jest chyba taki, że moja nowa droga spodobała mi się na tyle, że nie wyobrażam sobie i nie chcę robić nic innego. 
Myślę już co tu zrobić, żeby typowo ścisłą wiedzę zdobytą na moim kierunku wzbogacić o wiedzę z zakresu biologii i myślę, że w przyszłym roku zrobię już coś w tym kierunku, Póki co, muszę przetrwać ten rok, który jawi się jako najgorszy z całego toku studiów - są dni, że mam zajęcia 10h pod rząd, co dla mnie jest niemalże nie do zniesienia. 

Rozmawiałam dzisiaj z lekarką rodzinną, u której byłam na wizycie, o studiach. Padło standardowe pytanie "Ojej to pani zachorowała przed maturą, jak to wpłynęło na pani edukację?", na które odpowiedziałam, że "Paradoksalnie wspaniale, wywróciło mój plan na życie do góry nogami, z czego jestem bardzo zadowolona". Opowiadałam jej o moim kierunku i pani dr stwierdziła, że żałuje, że nie obrała drogi naukowej na rzecz praktyki lekarskiej. "Jak myślę o tych komórkach macierzystych to aż mam ochotę wszystko rzucić!".

Tak to więc wygląda u mnie. Mam pomysł na życie, wszystko idzie w dobrym kierunku. Oczywiście nie do końca według mojego "wielkiego planu", ale to już kiedyś przyznałam, że trochę poddam się prądowi(nie elektrycznemu), bo niektóre rzeczy to się trochę same robią, a na razie robią się dobrze.
Jestem szczęśliwa.
Może chciałabym mieć więcej czasu wolnego, ale zauważyłam zależność, że im więcej czasu na myślenie, tym mniej szczęśliwa się czuję. Wolę się więc czymś zająć.

Zaczynam się stresować końcem tygodnia, bo ma nastąpić wtedy badanie PET, później kolejne za rok i chyba koniec kontroli. A jako, że teraz czuję się fatalnie i jakoś niepokojąco przebiega ta infekcja(bóle kości, mięśni i ta aura, brr), to oczywiście mój mózg już wysnuwa podejrzenia co do wyniku. Swoją drogą, jeżeli mi się znacząco nie poprawi do środy/czwartku to będę musiała PETa przełożyć... co jest dodatkowym stresorem, bo przecież nie wiem, kiedy dostanę termin następny. 

Miałam już kilka razy pomysł, że może nie będę więcej już tutaj pisać, jako, że jestem zdrowa... ale mam jeszcze coś do przekazania. Na początku chciałabym się wypowiedzieć w temacie in vitro i problemu bezpłodności związanej z terapią onkologiczną, gdyż bezpośrednio zaczęły mnie te zagadnienia dotyczyć. Napiszę jutro.

Do napisania:)

9 komentarzy:

  1. Jutro było a posta nie ma... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach wiem, popadłam znowu w wir studenckiej pracy. Nie lubię pisać, gdy nie czuję, że mam pełną wenę do przekazania czegoś:)
      Pozdrawiam ciepło, niedługo się odezwę,
      Zdrówka ;)

      Usuń
  2. W końcu nowy post!

    OdpowiedzUsuń
  3. Cześć! Mega się cieszę, że u Ciebie wszystko dobrze i że czujesz się szczęśliwa z tym co robisz. Mam nadzieję, że PET będzie tylko formalnością i dalej będziesz mogła się spełniać i cieszyć studenckim życiem. Trzymaj się mocno i pisz koniecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję:) nie miałam czasu zasiąść do posta, ale PET rzeczywiscie okazal sie byc formalnoscia, nadal utrzymuję się w calkowitej remisji:)
      Ciepłe pozdrowienia ślę:)

      Usuń
  4. Kasiu! Miło Cię ponownie czytać! Bardzo się cieszę, że masz się całkiem nieźle i życzę, żeby ta jesienna aura któregoś roku przestała pachnieć wspomnieniami z tego niewyobrażalnie trudnego okresu. Czekam na "jutro"... :)
    Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
  5. Witaj!:) po raz kolejny trafiam na Twojego bloga.Miło się czyta, że wszystko dobrze i remisja trwa.Ja jestem na razie zaledwie rok w remisji,w 2015 wykryto u mnie ziarnice dwa cykle bp 4 abvd oraz radioterapia.Uważam że choroba mimo całej swojej tragedii,daje bardzo dużo człowiekowi:) Pozdrawiam i duużo zdrowia.Wesołych Świąt:* Rita.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno bardzo dużo, u mnie zaoowocowała wieloma wielkimi decyzjami w życiu, których bez choroby bym nie podjęła. Trzymam kciuki za dalszą remisję, życzę wiele wiele zdrowia. W tym momencie, jako ze jest juz po swietach, zycze udanego Nowego Roku, oby byl lepszy niz poprzedni, teraz bedzie juz tylko dobrze:) pozdrowienia!!!

      Usuń
  6. Witaj, czy moge prosic o kontakt prusakp@plusnet.pl, miałbym kilka pytań odnośnie "tego'

    OdpowiedzUsuń